Zbiórki

Iwona Staśkiewicz, Maków Podhalański

Mimo walki z glejakiem cieszy się każdym dniem

Sama o sobie: Nazywam się Iwona Anna Staśkiewicz. Na guza mózgu choruję od 2012 roku. Początki były bardzo trudne, gdyż glejak to z jednej strony wyjątkowo poukładany, a z drugiej nieprzewidywalny, nieproszony gość. Mimo że milczy, to on narzuca schemat dnia. Po pierwszej operacji myślałam, że pozbyłam się go raz na zawsze, tymczasem wkrótce pokazał, że nie tylko nie zamierza się wyprowadzić z mojej głowy, ale to on chciałby rządzić!Dlatego po kolejnym zabiegu postanowiłam zmienić taktykę i zaprzyjaźnić się z moim glejakiem. Skoro nie chce się wyprowadzić, staram się stworzyć mu warunki, w których będzie grzecznie spał jeszcze przez kolejne lata... a ja dzięki Waszemu wsparciu zdecydowałam się na odważne metody leczenia, które tak właśnie wpływają na astrocytoma fibrillare. Cieszę się każdym dniem, każdą chwilą, którą mogę spędzać z moimi Skarbami – córkami, Anią i Kalinką. Staram się "normalnie" żyć. Po każdej operacji szybko wracałam do pracy w Domu Kultury, oprócz stałych obowiązków staram się pomagać innym z mojej "rakowej Rodziny". Krótka historia leczenia: Pierwszą operację miałam w styczniu 2013. Początki były trudne - zaburzona pamięć i problemy z wysławianiem się, ale kilka miesięcy wystarczyło, by zaakceptować nowe "Ja", wrócić do pracy i do normalnego życia. Wolałam nie czytać i nie słuchać, jakie mam rokowania - bo kolejne informacje wywoływały we mnie tylko wielki strach. Badania kontrolne w 2015 roku zaalarmowały, że jest nawrót. Profesor Koziarski, który mnie operował w Warszawie na Szaserów rozłożył ręce, twierdząc, że już więcej nie może mi pomóc. Starałam się o terapię protonową w Pradze, ale rozmiar guza był już za duży, więc ostatecznie przestaliśmy zbierać pieniądze na protonoterapię, bo przestałam się na nią kwalifikować. Przez blisko rok leczyłam się w Berlinie, jeździłam do prof Vogel'a - ale to też nie zahamowało przyrostu. Byłam na kilkunastu konsultacjach u neurochirurgów, między innymi w Krakowie, Katowicach, Gliwicach i Lublinie, ale nikt nie chciał się podjąć operacji. Każdy rozkładał ręce. Dzięki wsparciu przyjaciół udało mi się dotrwać do kolejnej operacji (marzec 2016 r.), którą zdecydował się przeprowadzić dr Marek Zdeb i Ryszard Adam Czepko (młody, zdolny neurochirurg). Operowano mnie "na żywca", dzięki czemu nie straciłam mowy. Po raz kolejny udało się usunąć całość. Gdy oglądałam na żywo tę astrocytome fibrillare wielkości wątroby kury, pociętej na cienkie paseczki, polanej wrzątkiem i poukładanej na talerzyku nie mogłam uwierzyć, że to mięsko wycięte z mojego mózgu. Gdy na konsylium po operacji powiedziano mi, że powinnam mieć radioterapię, ale muszę być świadoma konsekwencji, gdyż nerw mowy po naświetlaniu w pełni może się nie zregenerować i nie będę już "normalnie" mówić - zrezygnowałam. Jedyne nasze źródło utrzymania to moja praca w roli gaduły - prowadzę Dom Kultury przy Miejskiej Bibliotece Publicznej w Makowie Podhalańskim. Po raz drugi uprzedzono mnie, że ten nieproszony gość wcześniej czy później wróci... ale dzięki Waszemu wsparciu przez cały czas mogę normalnie funkcjonować. Uparłam się, że na zawsze uśpię i pokonam raka. Niestety w grudniu 2019 usłyszałam kolejny wyrok. Nawrót nieoperacyjny. Szpital św. Rafała już się nie podjął przeprowadzenia operacji. Po raz kolejny usłyszałam, że mam miesiąc, może dwa. Przez pierwsze cztery tygodnie zupełnie to do mnie nie docierało. Jednak w pewnym momencie, jak zaczęłam to sobie uświadamiać, poczułam jak zapiera mi dech. Setki pytań: To ile mi zostało? Cztery tygodnie? Trzy? I co dalej? Mam się tak po prostu położyć i czekać na śmierć? Wybiegłam z domu i płakałam tak gorzko, jak w 2012 roku w karetce po tym, jak po raz pierwszy usłyszałam taki wyrok w Krakowie na Botanicznej. Zakończyło się to omdleniem, obudziłam się w szpitalu z ciśnieniem ponad 180, które dla niskociśnieniowca jak ja było wyjątkowo podwyższone. Wypisano mnie chwilę później. Wróciłam w tym stanie nie wiedząc do końca co mam dalej począć. Nie byłam w stanie jeść, pić, spać, normalnie rozmawiać przez kolejne sześć dni. Wszystko zmieniło się 20 stycznia 2020, gdy zadzwonił do mnie kolega z poruszeniem mówiąc o chorej też na glejaka Amelci. Mojej maleńkiej sąsiadce, na którą niemal wydano już wyrok. Tak mnie to poruszyło, że poszłam do naszego kościoła na nabożeństwo do Św. Rity. Podczas tej mszy poczułam niebywałą ulgę i wróciła do mnie chęć i siła do dalszej walki z chorobą. Kolejnego dnia dostałam po swym wcześniejszym rozpaczliwym wpisie na FB kontakt do dr Furtaka w Bydgoszczy. Przyjął mnie od razu. Operacja podobnie jak ta druga była przeprowadzona bez narkozy, tylko z miejscowym znieczuleniem. Po raz trzeci udało się, choć niestety tym razem nie usunięto wszystkiego, a do tego glejak uzłośliwił się do III stopnia. Zanim poddałam się radioterapii i chemioterapii zapanował Covid, co zahamowało już wtedy sporo działań. Codziennie dojeżdżaliśmy na naświetlanie do Prokocimia w Krakowie, chemię dostawałam do domu. Pokonaliśmy wtedy ponad 4000 km. Cały czas jestem w trakcie chemioterapii. Znoszę ją naprawdę dobrze. Początek był ciężki, ale uparłam się, że i tym razem wygram. Stosując się do wszystkich wskazówek prowadzącej mnie onkolog dr Zygulskiej, dobrze znoszę kolejne dawki. Najwspanialszą informacją był ostatnio przeprowadzony rezonans. Gdy dr Furtak zadzwonił do mnie z budującą informacją, że nie ma po guzie śladu, że chemia i naświetlanie dobrze zadziałały, nie mogłam powstrzymać łez radości. To, że ostatni MR pokazał, że nie ma już nawet milimetra guza oznaczało w moich oczach cud. Choroba nauczyła mnie pokory i wiary. Wiary, która czyni cuda. Niestety, ani moja rodzina, ani ja nie uniesiemy sami dalszych kosztów leczenia, dlatego proszę Was o wsparcie. Moja Mama: Iwona Staśkiewicz - wiele osób zna to nazwisko. Ludzie widzą w niej szefową, pracownicę, prowadzącą koncerty, pikniki, festiwale. Jest dla nich kimś mniej lub bardziej znanym. Potrafi nawiązać kontakt ze staruszkami, dziećmi, osobami w podobnym do niej wieku, a nawet ze zwierzętami. Jednym słowem ze wszystkimi. Myślą o niej "silna, uparta osoba, zawsze postawi na swoim", a także "sympatyczna, pogodna kobieta" czy też " wielka gaduła ". Ale dla mnie jest przede wszystkim mamą. Mamą i nie tylko, bo również przyjaciółką, doradczynią i kimś najważniejszym. W niej mam największe oparcie. Jest dla mnie tym, dzięki czemu mam rano ochotę wstać z łóżka, przyjść ze szkoły i wiele innych rzeczy. To jej zawdzięczam to, jaka teraz jestem. Mama nauczyła mnie wszystkiego, pokazała, że dobro popłaca, pomoc innym czyni nas lepszymi, a ciężka praca zostanie doceniona. Jednak ostatnio role zaczynają się odwracać. Ja uczę mamę, że należy myśleć pozytywnie i nigdy się nie poddawać, że wszędzie można znaleźć jakąś dobrą stronę. Często z siostrą jesteśmy na nią złe, ponieważ "gada głupoty", czyli sugestie, że niedługo może nas opuścić. Ja jednak zawsze staram się to ignorować, choć czasem i mnie nachodzą ponure myśli. Ale wiem, że dla niej muszę być silna i wspierać ją jak najmocniej, ponieważ jest ona jedyną osobą, za którą mogłabym poświęcić nawet własne życie. Mama wiele razy pomagała innym nie licząc, ani nie otrzymując nic w zamian. Kiedy jej zdrowie się pogorszyło, wiele z nich ofiarowało swoją pomoc. Więc ma rację, pomoc innym niesie ze sobą obustronne dobro. Cała mama – oddana innym. Wiele osób ją podziwia. Dla mnie nie ma lepszego człowieka od niej. Kocham ją najbardziej na świecie i wiem, że nie potrafiłabym żyć bez jej miłości, pomocy i dobra. Marzę, by być w przyszłości taka, jak ona. Kalinka Staśkiewicz (18 lat)

108 876 zł z 150 000 zł
72%
Edward Zabłocki, Szczecin

Przeszedł przeszczep szpiku, ale wciąż potrzebuje drogich leków.

Mam na imię Edek i pochodzę z małej miejscowości koło Koszalina.Mieszkam i pracuje w Szczecinie. Mam wspaniałą rodzinę u swego boku - ukochaną żonę oraz nastoletniego syna, którzy wspierają mnie w trudnych chwilach. 3 grudnia 2013 mój świat runął w gruzach, lekarze postawili diagnozę - OSTRA BIAŁACZKA SZPIKOWA i wszystko przestawiło się o 180 stopni. Jeszcze przed diagnozą każdy mój dzień wypełniony był aktywnością i planami na spełnianie marzeń. Moje marzenia się przewartościowały i zrozumiałem, jak ulotne jest życie. Mam dwóch braci, niestety żaden z nich nie może być dla mnie dawcą. Moim największym marzeniem było znalezienie swojego brata bliźniaka, który da mi szansę na drugie życie, bym mógł znów podróżować, fotografować, abym mógł z dumą patrzeć jak rozwija się i rośnie mój syn, bym mógł zagrać z nim w piłkę, nauczyć jazdy na rowerze, a kiedyś rozpieszczać wnuki. W dzisiejszych czasach rarytasem jest wygrana w LOTTO, a ja tylko marzyłem, aby znalazł się ktoś, kto mógłby podarować mi cząstkę siebie. Gdy w czerwcu kilka dni przed własnym ślubem zadzwonił telefon, usłyszałem nieznany głos w słuchawce - znaleźliśmy dla pana dawcę - to był najwspanialszy prezent, jaki mogłem kiedykolwiek dostać od życia. To była radość, euforia, której nie da się opisać. Tuż po ślubie pojechaliśmy na dodatkowe badania, na których okazało się, iż zgodność jest 100%. W lipcu trafiłem do szpitala w Poznaniu, gdzie przygotowywali mnie do przeszczepu. Chemia przed samym przeszczepem była najgorszą chemią, jaką miałem, musiała zniszczyć wszystkie komórki - te chore, i zdrowe. Chwila grozy nastąpiła, kiedy 4 sierpnia, w dzień kiedy miał się odbyć przeszczep, przyszedł lekarz i powiedział, że z przyczyn niezależnych od nas musimy przełożyć termin. Pojawiło się rozczarowanie, smutek, lęk - co dalej? Ale wiedziałem, że nie mogę się poddać i muszę być silny dla mojej rodziny. 8 sierpnia dostałem nowe Życie - to moje drugie narodziny. Było ciężko, były chwile zwątpienia, że nie dam rady. Jestem już po przeszczepie 5 miesięcy, dochodzę powoli do siebie. Jestem pod stałą opieką lekarzy, po kilka razy w miesiącu jeżdżę na kontrole do Poznania, muszę przyjmować bardzo drogie leki, w międzyczasie przeszedłem 2 razy zapalenie płuc, które było dla mnie bardzo groźne. Niestety lekarze na dzień dzisiejszy nie wiedzą, kiedy i czy w ogóle będę mógł wrócić do pracy. Leczenie oraz wyjazdy na kontrole do Poznania są bardzo kosztowne, dlatego bardzo proszę o pomoc. Za wszelkie nawet najdrobniejsze wsparcie materialne z Waszej strony z całego serca DZIĘKUJĘ!

5 515 zł z 7 000 zł
78%
Paweł Jaworski, Świnoujście

Na chwilę obecną prosimy o nieprzekazywanie darowizn.

Drodzy Darczyńcy! Na chwilę obecną, i niech tak pozostanie, moja sytuacja jest stabilna. Kolejne badania diagnostyczne nie wykazują nawrotu choroby, dlatego chciałbym bardzo podziękować za dotychczasowe wsparcie i prosić o nieprzekazywanie kolejnych darowizn. Życzę Wam wiele zdrowia i wszystkiego dobrego! ……………………………………………………….........………………………………………………………. Mam na imię Paweł. Oto moja historia: Wraz z kochaną żoną i dwójką fantastycznych dzieci mieszkam w Świnoujściu. Przed chorobą żyłem i byłem normalnym chłopakiem, pracowałem, zajmowałem się rodziną, uprawiałem sport, byłem morsem. Po prostu byłem szczęśliwy. W 2012 roku dostałem padaczki z utratą przytomności. Zostałem skierowany na rezonans do Szczecina, a po 3 tygodniach szok i niedowierzanie :( Diagnoza powalająca na kolana: guz glejowy zwany potocznie glejakiem, o utkaniu gwiaździaka rozlanego. Tydzień później operacja. Wynik histopatologiczny: złośliwy nowotwór mózgu. Diffused astrocytoma. Następnie leczenie farmakologiczne i rehabilitacja. W marcu 2014 roku znowu szok :( Rezonans kontrolny i diagnoza: podejrzenie wznowy guza. Wszystko zaczęło się od nowa. Podczas operacji okazało się, że nie można wyciąć guza w całości, bo mógłbym zostać sparaliżowany. Dostałem więc skierowanie na radioterapię. Konieczny jest zakup kosztownych leków na padaczkę. Bez leków napady się nasilają i wtedy mam problemy z lewą częścią ciała. Guz jest nieoperacyjny, pozostają jedynie eksperymentalne metody leczenia. Terapie te nie są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, a wiążą się z ogromnymi kosztami, które przekraczają nasze możliwości.

18 613 zł z 12 000 zł
155%
Marta Karpińska, Sieraków

Marta jest pełna siły, ale by wygrać potrzebuje też pieniędzy.

Nazywam się Marta Karpińska. Mam 31 lat, a za sobą ponad 3-letnią walkę o eksmisję niechcianego lokatora z mojej głowy. Ponad trzy lata temu pojawiły się u mnie silne, uporczywe i nawracające bóle głowy, trudności z koncentracją, apatia oraz problemy z widzeniem. Pierwsza wizyta u lekarza przyniosła błędne rozpoznanie choroby. Zdiagnozowano u mnie nerwicę lękową – przez miesiąc byłam faszerowana lekami psychotropowymi, które nie przyniosły spodziewanego efektu, a wręcz spotęgowały moje dolegliwości. W styczniu 2014 r. trafiłam na ostry dyżur. Powodem były trudności z koordynacją ruchową oraz omdlenia. W szpitalu wykonano tomografię komputerową, a następnie rezonans magnetyczny, które jednoznacznie wskazały na prawdziwy powód moich dolegliwości. Guz mózgu! Konieczna natychmiastowa interwencja chirurgiczna! W jednej chwili moje życie zmieniło się radykalnie – wiem to brzmi banalnie, ale tak właśnie jest. W obliczu takiej choroby człowiek przewartościowuje wszystko. Zaczyna się rozumieć jak kruche jest nasze szczęście, co naprawdę w życiu jest ważne, jak cudownie jest cieszyć się „nudnymi”, codziennymi chwilami. Zostałam zoperowana. Wykonano niedoszczętną resekcję (usunięcie) guza. Wyniki histopatologiczne wskazały, że to glejak wielopostaciowy IV stopnia. Od marca 2014 r. byłam leczona chemioterapią i radioterapią. W sumie mam za sobą kilka cykli chemioterapii. Cały proces leczenia przypomina sinusoidę. Operacja i późniejsze dolegliwości (obrzęk mózgu) oraz leczenie spowodowały u mnie nieodwracalne zmiany, m.in. obuoczne połowiczne widzenie, pisząc kolokwialnie: bliżej mi do widzenia kreta niż sokoła, mam rozregulowane hormony – stwierdzoną niedoczynność tarczycy oraz ataki padaczki (zdiagnozowana padaczka wtórna), problemy z pamięcią, zawroty głowy etc. Powyższe powoduje, że jestem pod opieką: onkologa, neurologa, neurochirurga, endokrynologa i okulisty. Cały czas farmakologicznie stabilizuję swój stan zdrowia. Ponadto regularnie, co 3 miesiące poddaję się badaniu MRI głowy. To dzięki darczyńcom mogę MRI wykonywać prywatnie, na najlepszym sprzęcie z pominięciem wielomiesięcznego oczekiwania w kolejce na badanie refundowane z NFZ. Problemy z widzeniem, zawroty głowy, ataki padaczki z samodzielnej aktywnej kobiety zrobiły ze mnie osobę uzależnioną od innych, potrzebującą pomocy i asysty w najprostszych czynnościach: przygotowanie posiłku, czy dojeżdżanie na konsultacje lekarskie. Na dzień dzisiejszy jestem całkowicie zdana na pomoc rodziców i przyjaciół. Wprawdzie leczenie farmakologiczne stabilizuje mój stan, ale leki, szczególnie neurologiczne wywołują skutki uboczne w postaci chronicznego zmęczenia, senności, ospałości, braku podzielności uwagi, powolności w ruchach i myśleniu. Od trzech lat czyli od operacji jestem na rencie, ponieważ spustoszenia spowodowane zarówno rozwojem nowotworu jak i samą operacją całkowicie wykluczyły możliwość powrotu do pracy zawodowej. Mimo choroby i związanymi z nią dolegliwościami nie tracę nadziei. Chciałabym wyzdrowieć i realizować swoje marzenia, znów żyć pełnią życia. Jednak walka z glejakiem IV stopnia potrafi być długa i wymagająca, a także bardzo kosztowna. W związku z tym, że koszty leczenia i diagnozowania przekraczają możliwości młodej rencistki proszę o Waszą pomoc w zbieraniu funduszy na leczenie u specjalistów, które może uratować mi życie. Wierzę, że Wasza pomoc i moja determinacja przyniosą zwycięstwo. Wiem, że statystyki nie przemawiają na moją korzyść, ale moja dotychczasowa, ponad trzyletnia walka pokazuje, że jestem godnym przeciwnikiem i wytrawną fighterką - walczę i będę robić to nadal, a Wasza pomoc jest jedną z moich broni. Dziękuję za każdy gest, każdą pomoc, a nawet dobre słowo, czy pozytywną energię, tak bardzo teraz to doceniam. Marta

119 216 zł z 50 000 zł
238%
Małgorzata Jakimowicz-Paluszyńska, Poznań

Walczy o swoje zdrowie i życie dla męża i 2 dzieci

Osiem lat temu byłam w bardzo ważnym momencie mojego życia - spodziewałam się dziecka, wyczekiwanego i upragnionego. Robiłam wiele badań, dbałam o siebie, wszystko z myślą o dziecku. Byłam przeświadczona, że ciąża w sposób naturalny chroni moje zdrowie, więc nie robiłam badań, które nie wiązały się z ciążą, a którym poddawałam się regularnie wcześniej. Jak chyba każda kobieta w tym okresie, myślałam tylko o tym, że rozwija się we mnie nowe, wspaniałe życie, a nie groźna, śmiertelna choroba… Kiedy moja córeczka miała niespełna półtora roku i jeszcze karmiłam ją piersią, wykryłam u siebie guz. USG, biopsja i wynik – rak. Szok, przerażenie, rozpacz. Następnie operacja – mastektomia z węzłami chłonnymi, pół roku ciężkiej chemioterapii i nadzieja, że najgorsze mam już za sobą. Po roku - ból w klatce piersiowej. Wizyty u kolejnych lekarzy, którzy bagatelizują moje obawy. W końcu badanie tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego i wynik – przerzuty do kości – zmiany w mostku i kręgosłupie. Kolejne badania, radioterapia i zmiana leczenia farmakologicznego na drogie, nierefundowane leki. Mijają kolejne tygodnie, a ból w klatce piersiowej i w kręgosłupie utrzymuje się, więc robię badanie PET. Okazuje się, że naświetlania nie zatrzymały zmian rozrostowych, poza tym pojawiła się kolejna zmiana w nodze. Dalsze konsultacje w różnych ośrodkach onkologicznych, również za granicą. Ponownie naświetlania i zmiana leków. Tak mija kolejny rok walki z chorobą, po czym sytuacja stabilizuje się. Aktualnie jestem w trakcie leczenia farmakologicznego, niestety doszło do kolejnej progresji choroby. Trzecia z kolei radioterapia i scenariusz powtarza się, brak efektu zatrzymania choroby. W tej sytuacji, chcąc skutecznie walczyć z chorobą, muszę zdecydować się na nadzwyczaj kosztowną, sięgająca kilkunastu tysięcy miesięcznie terapię lekiem najnowszej generacji. To koszt olbrzymi, bez środków finansowych zbieranych za pośrednictwem fundacji leczenie będzie dla mnie niedostępne. Walczę o swoje zdrowie i życie dla swoich najbliższych, męża, dzieci: 8-letniej córeczki i 18-letniego syna. To jest dla mnie najważniejsze, ale bardzo potrzebuję w tej walce sojuszników. Bez Waszego wsparcia nie będzie to możliwe. Wszystkim tym, którzy chcieliby mi pomóc, jestem bardzo wdzięczna i serdecznie dziękuję.

114 782 zł z 250 000 zł
45%
Nina Krupa, Katowice

Pomóż Ninie wrócić do zdrowia i sprawności!

Mam na imię Nina, jestem mamą dwóch fajnych chłopców. W lipcu 2013 roku, podczas pływania na windsurfingu, mokra pianka poprzez obtarcie spowodowała stan zapalny lewej piersi. Po konsultacji lekarskiej i podaniu antybiotyku stan ten się cofnął, pozostał po nim mały guzek. Przez ponad dwa miesiące żyłam w przekonaniu, że jest to łagodna zmiana, co potwierdzały wyniki mammografii i USG, a lekarz przygotowywał mnie do niegroźnego zabiegu usunięcia guzka. Biopsja wykonana we wrześniu wywróciła mój świat do góry nogami - rak piersi lewej z nadekspresją receptora HER2 i przerzutem do węzła chłonnego. Okazało się, że choroba rozwijała się już od dłuższego czasu. Musiałam zmierzyć się ze strachem przed cierpieniem, śmiercią, lękiem o dzieci. Rozpoczęłam walkę. Przeszłam chemioterapię, mastektomię i radioterapię. Efekty chemioterapii nie były satysfakcjonujące, w związku z tym przeszłam również komercyjną kurację nowoczesnym lekiem (refundowane jest tylko leczenie pooperacyjne). Koszt trzech ampułek to 9800 zł, przy czym musi być podanych 9 ampułek w czterech cyklach. Dzięki Państwa wsparciu udało mi się zebrać część tej kwoty. Obecnie przygotowuję się do rekonstrukcji amputowanej piersi, przechodzę rehabilitację i dodatkowe badania związane z czekającą mnie operacją. Wierzę, że dzięki Państwu pomocy będę mogła kontynuować rehabilitację i przeprowadzić operację rekonstrukcji. Dziękuję za każde wsparcie. Nina

9 341 zł z 118 000 zł
7%
Edyta Sabaj, Będzin

Edyta to samotna mama. Choroba uniemożliwia jej pracę.

Witam wszystkich, Nazywam się Sabaj Edyta, mam 40 lat. Od roku 2012 choruję na nieoperacyjny nowotwór pnia mózgu - astrocytoma WHO III. Poza tym samotnie od 2010 roku wychowuję dwójkę dzieci. Córeczka obecnie ma 13 lat, a synek 11 lat. W życiu codziennym pomaga nam moja rodzina. Mój były mąż w momencie mojej choroby porzucił dzieci. Nie interesuje się nimi, nie płaci alimentów, zupełnie nie utrzymuje z nimi kontaktu. Razem z dziećmi utrzymujemy się jedynie z renty inwalidzkiej oraz zasiłków MOPS. Już prawie 9 lat walczę dzielnie z chorobą nowotworową, która odebrała mi wiele, ale nie odebrała najważniejszego - ŻYCIA. Jestem obecnie po zakończeniu leczenia chemioterapią oraz naświetleniami, przeszłam leczenie eksperymentalne oraz terapię niekonwencjonalną. Guz cały czas jest w mojej głowie, aktualnie uśpiony i teraz moja w tym głowa, aby nie dopuścić do jego aktywności, dlatego aby ratować swoje życie potrzebuję kontynuować terapię, dzięki której mój organizm powrócił do życia.Niestety guz sparaliżował część mojego ciała tzn. połowa twarzy jest sparaliżowana, mam trudności z poruszaniem się, zaburzenia równowagi, całkowity niedosłuch lewego ucha i praktycznie zerową widoczność lewego oka (jestem już po trzech operacjach). Rehabilitacja i dalsza terapia są zbyt dużym obciążeniem dla mojego budżetu z uwagi na to, że choroba całkowicie pozbawiła mnie możliwości pracy. Z ZUS mam orzeczoną całkowitą niezdolność do pracy na stałe oraz orzeczoną niepełnosprawność w stopniu znacznym. Dlatego kieruję do was ludzi o złotym sercu prośbę o pomoc w uzbieraniu potrzebnych mi pieniędzy na kontynuację ratowania swojego życia i nie dopuszczenia do aktywności choroby. Jeszcze tyle życia przede mną, chcę tu być, szczególnie dla moich dzieci, które nie mogą zostać same, mają tylko mnie. Mogę teraz rozpocząć solidną rehabilitację i na to potrzebuję najwięcej pieniędzy, oczywiście na ile się da, korzystam również z usług NFZ, ale terminy tu są tak odległe, że zmuszona jestem kontynuować prywatnie, aby rehabilitacja przynosiła skutek. Dziękuję wszystkim za okazane serce. Edyta

133 623 zł z 150 000 zł
89%
Dominika Bajerska, Warszawa

Walczę o swoje zdrowie i życie.

Mam na imię Dominika. Mam już prawie 43 lata, czyli udało mi się przekroczyć upragnioną 40-stkę, która to po otrzymaniu diagnozy w dniu 35. urodzin wydawała mi się nierealna! Również dzięki Tobie i Twojemu wsparciu, Drogi Czytelniku. Mam troskliwego męża i cudowną już 11-letnią córeczkę Laurę. Nadal mam wiele marzeń i planów, uwielbiam podróżować i chciałabym pokazać córce piękno otaczającego nas świata. Gdy zachorowałam Laura miała tylko 3,5 roku, a mi w głowie kołatała się jedna myśl: moja córka mnie nawet nie zapamięta... Nie mogłam na to pozwolić, to dla niej walczyłam i jej zawdzięczam to, że JESTEM. Miałam raka. Bardzo agresywnego – wieloogniskowego, o najwyższym stopniu złośliwości, z nadekspersją HER2, który rozpanoszył się w mojej lewej piersi. Mam przed sobą jeszcze kilka lat hormonoterapii i marzę o tym, by ten koszmar już nigdy nie powrócił. Za sobą mam już również walkę o zdrowie mojej córeczki, która urodziła się z poważną wadą wrodzoną. Pierwsze lata jej życia spędzaliśmy głównie u coraz to nowych specjalistów. Wtedy wygraliśmy, więc wygramy i dziś. Nie mam lewej piersi i wszystkich węzłów chłonnych w jej okolicy. Nie mam w pełni sprawnej lewej ręki. Nie mam czasem siły i sporo rzeczy zapominam, jednak staram się z tym walczyć, zwłaszcza że wróciłam do pracy. Nadal z Waszą pomocą opłacam sobie sporą część badań, kupuję zastrzyki hormonalne, chodzę na rehabilitację. Wszystko po to, by trzymać się w możliwie dobrej formie. Zaczynam też myśleć o rekonstrukcji wraz z plastyką drugiej zdrowej piersi. Zabieg nie jest niestety refundowany przez NFZ. Co pewien czas badam kolejne sekwencje genów, by w przyszłości w razie potrzeby przekazać tę wiedzę córce. Nauka i technika idzie do przodu i jesteśmy w stanie sprawdzać kolejne sekwencje w obrębie tych samych genów odpowiedzialnych za raka piersi. Niestety pojawiły mi się obok głównej choroby również kolejne problemy zdrowotne, takie jak cukrzyca i nadciśnienie. Na to by trzymać je w ryzach również wydaję sporo środków. Te dodatkowe choroby to jednak nic w porównaniu z onkologią, której nie życzę nikomu! Potrzebuję Waszego wsparcia, aby móc dalej trwać we względnym zdrowiu i towarzyszyć Laurze w odkrywaniu świata. Za każdą, nawet najmniejszą pomoc i dobre słowo okazane mi do dziś i w przyszłości z góry serdecznie dziękuję... Dominika

70 902 zł z 100 000 zł
70%
Monika Kasprzak, Borkowo

Mama Oskara walczy z chłoniakiem

Witam, chciałabym bardzo podziękować darczyńcom za przekazani środków na konto fundacji jak i 1 % z podatku. Na tę chwilę jestem pod stałą kontrolą poradni onkologicznej, gdyż chłoniak jest w remisji. Bardzo dziękuję za dotychczasowe i kolejne przekazywanie wpłat. Będą wykorzystane na dalsze leczenie. DZIĘKUJĘ! Mam na imię Monika, mam 40 lat i wspaniałego, 17-letniego syna Oskara. Jestem osobą energiczną, uwielbiam spędzać każdą wolną chwilę na spacerach z synem, mężem i naszym ulubionym pupilem - Ivarem. W wolnym czasie jeżdżę też do mojej siostry bliźniaczki - Ani i do jej dzieciaczków, z którymi wspólnie spędzamy czas. Moja siostra jest dla mnie wielkim wsparciem. Ona również jakiś czas temu przechodziła chorobę nowotworową swojej córki. Mam również wspaniałych rodziców, którzy mnie wspierają. Wroku 2013 lekarze zdiagnozowali u mnie chorobę nowotworową - chłoniaka grudkowego. Nowotwór ten jest bardzo podstępny, bo rozwija się u człowieka kilka lat i nie daje żadnych objawów. I tak było u mnie. Przeszłam już 2 operacje wycięcia węzłów chłonnych. Niestety, aby powstrzymać chorobę potrzebna była chemioterapia, która składała się z 8 cykli, ale okazało się, że organizm nie zareagował i podano mi dużo mocniejszą następną chemię - również 8 cykli. Był to bardzo ciężki okres w moim życiu: wymioty, zawroty głowy, brak apetytu, grzyb w jamie ustnej, a co za tym idzie duża utrata wagi, brak siły, no i co może być najgorszego dla kobiety - bardzo szybka utrata włosów. 14 lat temu moja siostrzenica, Weronika przechodziła chorobę nowotworową i wiem, jak to wygląda. Człowiek płaci za prywatną diagnostykę, w związku z długimi kolejkami do badań w ramach NFZ, do tego dochodzą duże wydatki związane z leczeniem i dodatkowymi konsultacjami. Na to wszystko potrzebne są pieniądze. Aktualnie nowotwór jest w remisji, choroba jest uśpiona, ale guzy nowotworowe nadal występują, więc jestem pod stałą opieką lekarską, gdyż choroba może zaatakować w każdym momencie. Muszę nadal kontrolować swój stan zdrowia chodząc na prywatne wizyty lekarskie, co wymaga dużych nakładów finansowych. Dlatego zwracam się do Państwa z prośbą o przekazywanie wsparcia finansowego na rzecz mojego leczenia. Za każdą pomoc serdecznie dziękuję! Monika Kasprzak

18 442 zł z 20 000 zł
92%
Iwona Sokołowska, Wałcz

Miała niecałe 18 lat, kiedy zachorowała na mięsaka. W wieku 42 lat zachorowała na nowotwór złośliwy piersi z przerzutami.

Aktualizacja: Luty 2025 r. - profilaktyczne badanie USG wykazało ok. 1 cm guzek w piersi. Po dalszej diagnostyce było już tylko gorzej. Okazało się, że guzek nacieka oraz są przerzuty do węzłów chłonnych. Nie otrzymam zalecanej dawki chemioterapii, ponieważ przyjęłam już dawkę życiową chemioterapii. Aktualnie jestem w trakcie leczenia. Co tydzień mam wlewy, jeżdżę do oddalonego ponad 200 km Centrum Onkologii... Nazywam się Iwona Sokołowska. Dzień przed moimi osiemnastymi urodzinami, czyli 1 grudnia 2000 roku, dowiedziałam się o mojej chorobie, tj. nowotworze złośliwym tkanek miękkich, mięsaku o nazwie sarcoma synoviale, który umiejscowiony był w mojej prawej stopie od dobrych kilku miesięcy. Po diagnozie był płacz, pytania "dlaczego ja, dlaczego teraz" i tym podobne. Dzielnie znosiłam chemioterapię oraz kilka nieradykalnych operacji/prób usunięcia guza. W międzyczasie zdałam maturę, rozpoczęłam studia i się leczyłam. Po ponad rocznym leczeniu onkologicznym w Poznaniu trafiłam do Centrum Onkologii w Warszawie. Pan profesor Ruka zastosował u mnie leczenie radioterapią, następnie zoperował mnie i otrzymałam kolejne kursy chemioterapii. Z płaczem goliłam głowę, gdy po raz czwarty odrośnięty „jeżyk” na głowie zaczął wypadać. Nie poddawałam się, nadal byłam silna i dzielnie walczyłam z nowotworem. Pomagał mi w tym chłopak, z którym zaczęłam spotykać się 2 miesiące przed wykryciem nowotworu oraz rodzice. W marcu 2002 roku zakończono leczenie. Miesiąc później, nie wiem jak to możliwe, zaszłam w ciążę i w styczniu 2003 roku urodziłam śliczną i zdrową córeczkę. Mój organizm się regenerował, a ja systematycznie jeździłam 400 km na kontrole do Centrum Onkologii w stolicy. Życie toczyło się dalej, jednak okazało się, że mój organizm jest słaby i, nie licząc operacji chorej stopy, przez kolejnych 10 lat przeszłam ok. 10 zabiegów/operacji, takich jak usunięcie woreczka żółciowego, operacje przykurczu Dupuytrena, koagulacja ognisk endometriozy itp. W 2008 roku okazało się również, iż wskutek przebytych chemioterapii mam uszkodzone kanaliki nerkowe. Pomimo wszystkich tych chorób i operacji cieszyłam się życiem; wspólnie z mężem wychowywaliśmy córeczkę i bardzo pragnęliśmy powiększyć naszą rodzinę. W związku z powyższym, 14 sierpnia 2012 roku urodziłam pięknego i, jak się wtedy wydawało, zdrowego synka (po dwóch latach zdiagnozowano u niego autyzm). Kiedy wychodziłam z maleństwem ze szpitala, pomyślałam, że teraz naprawdę jestem szczęśliwa. Niestety, moje szczęście nie trwało długo. Dwa miesiące po porodzie, na mojej kilkukrotnie operowanej stopie wyczułam kilkumilimetrowe zgrubienie. Pomyślałam: nie, to nie może być prawda, to nie może być kolejna wznowa – przecież nie po to urodziłam dziecko, by znowu zachorować i nie móc uczestniczyć w jego wychowywaniu... A jednak, po 11 latach od operacji i 10,5 roku po zakończeniu leczenia, mięsak ponownie był w mojej stopie. Zamknęłam się w sobie, załamałam i przez dwa dni nie wychodziłam z łóżka, tylko płakałam. Na szczęście mąż wyciągnął mnie z tego, wytłumaczył, że tak nie można, że muszę walczyć i się nie poddawać jak dawniej; że muszę to zrobić dla niego, dla dzieci; że przecież za kilka lat muszę żyć, gdy synek w przedszkolu będzie mówił wierszyk z okazji Dnia Mamy, bo nikt nie zastąpi im mnie – mamy i żony... 5 listopada 2012 roku pojechałam więc z mężem do Centrum Onkologii w Warszawie, a profesor Rutkowski potwierdził moją diagnozę. Zostawiłam wynik tomografii komputerowej, zrobiłam RTG klatki piersiowej i czekałam na wyrok... Po dwóch dniach otrzymałam telefon z wiadomością, której nigdy nie chciałam usłyszeć: „Dzień dobry Pani Iwono, jest wynik RTG klatki – przerzutów nie ma, ale niestety, po skonsultowaniu się z lekarzami stwierdziliśmy, iż jedyną metodą leczenia Pani jest amputacja, amputacja w podudziu...” Telefon odebrałam niczego nieświadoma, trzymając dziecko na rękach, i zamarłam. To była najgorsza wiadomość, jaką w moim trzydziestoletnim życiu usłyszałam. Był to kolejny cios, którego następstwem była ogromna rozpacz i bezsilność... Postanowiłam walczyć i żyć. Nieważne, czy z nogą, czy bez niej, ale żyć. 6 grudnia 2012 roku mąż dostarczył mnie do Centrum Onkologii, a następnego dnia amputowano mi nogę. Nie załamałam się, nie płakałam z tego powodu. Uczyłam się chodzić o kulach, bandażować kikut, pokonywać wiele przeszkód architektonicznych, takich jak schody. Zewsząd słyszę, że jestem dzielna, że walczę i się nie poddaję, że potrafię się uśmiechać i w miarę możliwości uczestniczę w wychowywaniu moich dzieci. Nie uważam, że jestem jakaś wyjątkowa. Ja po prostu cieszę się, że żyję, że mogę przytulać i całować moje dzieci, że mogę uczestniczyć w życiu rodzinnym, wytłumaczyć córce niezrozumiałe zadania z matematyki, czuć, że mąż mnie nadal mocno kocha (może nawet mocniej...). Aktualnie jestem po kolejnej, już trzeciej operacji kikuta (stan zapalny kości). Z całego serca pragnę, by Państwo pomogli mi uzyskać środki na protezę (którą trzeba wymieniać co kilka lat, a niektóre elementy kilka razy w roku) i, co za tym idzie, pomogli mi wrócić do normalności. Kocham życie mimo wielu kłód rzucanych mi pod nogi. Chciałabym być sprawna, by móc aktywnie uczestniczyć w życiu rodzinnym, podążać za synkiem. Za wszelkie wsparcie będę ogromnie wdzięczna. Iwona

5 000 zł z 50 000 zł
10%
Marek Ambroziak, Warszawa

Marek zbiera środki na leczenie szpiczaka poza granicami Polski

Nazywam się Marek Ambroziak, obecnie mam 47 lat, w 2012 roku zdiagnozowano u mnie szpiczaka mnogiego. To całkowicie zmieniło życie moje i mojej rodziny. Zdecydowałem się na nowatorskie leczenie, choć koszt terapii przekraczał możliwości mojej rodziny. Stąd prośba o pomoc. Zaczęło się niewinnie. W sierpniu 2012 roku podczas wakacji nad polskim morzem pojawił się ból w nogach. Zbagatelizowałem go, kładąc na karb zmęczenia. We wrześniu ból w nogach i kręgosłupie był już na tyle duży, że nie mogłem chodzić. W badaniu rezonansem magnetycznym wykryto patologiczne złamanie jednego z kręgów oraz fakt, że guz naciskał na rdzeń kręgowy. W październiku 2012 roku przeszedłem operację chirurgiczną, polegającą na tak zwanym odbarczeniu i stabilizacji kręgosłupa poprzez wprowadzenie łącznie 8 śrub w kręgi powyżej i poniżej złamanego kręgu Th11, na których z kolei zamocowano dwa pręty długości 15 cm. Operacja przeprowadzona została w ostatniej chwili, ponieważ zaczęły pojawiać się pierwsze niedowłady w prawej nodze (groził mi paraliż). W listopadzie 2012 roku, po specjalistycznych badaniach w Instytucie Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie, potwierdziła się wstępna diagnoza: szpiczak mnogi. To on doprowadził do zniszczeń w szpiku kostnym, głównie w kręgosłupie. Szpiczak mnogi to nowotwór złośliwy układu krwiotwórczego (szpiku), występuje znacznie częściej u osób w wieku 60-65 lat, tylko 3% pacjentów ma poniżej 40 lat. Choroba jest nieuleczalna. Mediana przeżycia chorych leczonych wysokodawkową chemioterapią, po której następuje autoprzeszczep komórek macierzystych, w 2003 roku była oceniana na średnio 4,5 roku w porównaniu do 3,5 roku dla osób leczonych standardowo. Obecnie stosowane nowatorskie leki (głównie w terapiach w USA) to szansa przeżycia (mediana) 10 lat i więcej. W Polsce czekała na mnie terapia wg „standardowego” schematu – będącego może i standardem na świecie, ale dobre kilkanaście lat temu. Terapia ta nie zawsze jest skuteczna i powoduje całą gamę skutków ubocznych. Szukaliśmy z żoną innych możliwości - w USA były prowadzone badania kliniczne wg zupełnie nowych schematów, z udziałem nowatorskich leków nowej generacji, niedostępnych w Polsce oraz w większości krajów europejskich. Na stronie Fundacji Centrum Leczenia Szpiczaka http://www.szpiczak.org/ można było przeczytać, że jest to „najaktywniejsze obecnie leczenie na świecie w szpiczaku mnogim”. A także: “Wyniki terapii chorych są imponujące. (…) Dr A. Jakubowiak pokazał, iż chorzy leczeni w pierwszej linii, którzy otrzymali taką terapię, osiągają w 62% całkowite głębokie remisje po terapii, zaś całkowita odpowiedź terapeutyczna wynosi aż 94%. A co najważniejsze to połączenie lekowe daje bardzo szybką odpowiedź w przeciągu 1-2 miesięcy od rozpoczęcia terapii. Leczenie to jest bardzo dobrze tolerowane z niewielkimi skutkami ubocznymi.” Udało nam się z żoną nawiązać kontakt z jednym z ośrodków prowadzących badania kliniczne, National Institutes of Health w Bethesda w stanie Maryland, który ostatecznie w lutym 2013 r. przyjął mnie na terapię. Niezwykłe było to, że pokrywane były zarówno koszty leków, jak i opieki medycznej, czy hospitalizacji (w innych ośrodkach, z którymi się kontaktowaliśmy opieka medyczna była płatna). Po naszej stronie nadal pozostawały wysokie koszty przelotów do USA oraz wynajęcia mieszkania. Wyniki terapii eksperymentalnej były więcej niż obiecujące – bardzo wysokie wskaźniki całkowitej odpowiedzi, czyli zaniku objawów choroby, na poziomie trzykrotnie wyższym niż przy terapii standardowej stosowanej w Polsce. Daje mi to nadzieję nawet na całkowite wyleczenie i to bez autoprzeszczepu komórek macierzystych – tak przynajmniej sugerowali lekarze amerykańscy. Sytuacja po terapii indukcyjnej (wrzesień 2013 roku) była bardzo optymistyczna. Udało się zatrzymać chorobę na wszystkich możliwych frontach: nie wykryto u mnie już żadnych, nawet śladowych, ilości białka monoklonalnego, wolne lekkie łańcuchy (białek) mieściły się w zakresie referencyjnym jak u osób zdrowych, po badaniu szpiku (biopsja) okazało się, że plazmocyty również mieszczą się w zakresie referencyjnym, po skanie całego ciała (metodą PET) - guzy w kościach poznikały, zostały rozpuszczone i wypłukane z organizmu. To oznaczało ścisłą całkowitą odpowiedź na leki (stringent complete response) – najlepszą, jaką można uzyskać w leczeniu nowotworów. A to wszystko właściwie bez żadnych skutków ubocznych. Po terapii wstępnej (8 miesięcy) nastąpiła tzw. terapia podtrzymująca – wymagająca przelotów co trzy miesiące przez okres 2 lat. Została zakończona w sierpniu 2015 roku. Po długim okresie remisji, w październiku 2019 r., zdiagnozowano u mnie nawrót szpiczaka. Dodatkowo, w tzw. międzyczasie, pojawiły się polineuropatie w nogach i rękach (objawiające się jak na razie drętwieniem stóp utrudniającym chodzenie). Mimo teoretycznie znaczącej poprawy leczenia w Polsce niestety w kraju ponownie nie mogę liczyć na odpowiednie leczenie – takie, które leczyłoby zarówno chorobę jak i nie pogłębiało polineuropatii. Dostępne są tzw. „programy lekowe”, do których się nie kwalifikuję… Historia lubi się powtarzać – znowu znalazłem badanie kliniczne poza granicami Polski – tym razem w klinice uniwersyteckiej w Pampelunie w Hiszpanii. Leczenie rozpocząłem 9 stycznia 2020, a jego zakończenie planowane jest na grudzień. Za każde, nawet najmniejsze wsparcie będę ogromnie wdzięczny. Chcę kontynuować wyzwanie związane z terapią w Hiszpanii dającą nadzieję na wyleczenie lub po prostu dłuższe życie z rodziną – także dla moich synów (starszy ma ukończone 15 lat, a młodszy 9, zdjęcie pochodzi z 2012 roku). Myślę, że moja historia jest dowodem, że po usłyszeniu diagnozy warto dokładnie sprawdzać jakie są opcje leczenia – bo bywają nowoczesne terapie, dostępne także dla Polaków, poza granicami naszego kraju. Naszym źródłem wiedzy okazała się strona http://clinicaltrials.gov/. Wierzę, że warto walczyć o najlepsze możliwe leczenie. Marek

117 689 zł z 150 000 zł
78%
Anna Bukowska, Kraków

Ania walczy z bardzo rzadkim nowotworem kości

Nazywam się Anna Bukowska, mam 37 lat, jestem żoną i mamą 12-letniego Patryczka. W 2004 roku dowiedziałam się, że choruję na bardzo rzadki nowotwór kości - jest to histiocytoza z komórek Langerhansa. Wówczas usunięto mi dwa guzy z głowy, które naciekały oponę mózgową. Było dobrze!!! Pracowałam, wyszłam za mąż, urodziłam synka. Niestety, w 2010 roku koszmar powrócił - dowiedziałam się, że doszło do kolejnych przerzutów choroby. Znajdowały się w przysadce mózgowej oraz na odcinku piersiowym kręgosłupa (nastąpiło złamanie jednego kręgu), nieliczne guzki w płucach oraz guz na kości łonowej. To całkowicie zmieniło moje życie i mojej kochanej rodziny. Byłam osobą energiczną, szczęśliwą, uwielbiałam swój zawód fryzjerki. Jednak musiałam przerwać pracę, muszę utrzymywać się ze skromnej renty. Jestem już po dwóch rodzajach chemii i niestety, nie ma poprawy. Obecnie rozpoczęłam trzeci rodzaj chemii, który miał trwać rok! Po tak długiej i wyczerpującej chemioterapii przyplątał się kolejny problem! Okazało się, że w sercu w prawym przedsionku mam trzy potężne guzy! Zoperowano mnie, ale ślad pozostał, codziennie jak patrzę na klatkę piersiową to przypomina mi się ten wyrok, jaki usłyszałam od lekarzy: "TRZEBA OPEROWAĆ". Ale tak sobie mówię, że dzięki tej kresce ŻYJĘ I TO JEST NAJWAŻNIEJSZE!!! Niestety niedługo po operacji na serce zaczęły się problemy z tarczycą, zaatakowała mi serce i trzeba było szybko działać, bo serduszko było słabe, dostałam aktywny radiojod i ujarzmiliśmy tarczycę! I tak ciągle zmagam się z powikłaniami po chemii. Dość, że mnie nie wyleczyła, to jeszcze zrujnowała całkowicie mój organizm... 2016 roku we wrześniu usłyszałam, że mam stan przedrakowy szyjki macicy i trzeba operować! To była pierwsza operacja. W lutym 2018 r. odbyła się kolejna - operacja kręgosłupa piersiowego - bo guz, który miałam na kręgosłupie doprowadził do złamania kręgu i groziło to paraliżem nóg, a w gorszym wypadku rąk i nóg. Bardzo się bałam, bo operacja też niosła za sobą efekty uboczne, takie jak ten straszny paraliż, ale nie poddałam się i wygrałam! Mogę chodzić! Pan Bóg czuwa i daje mi siły do walki. Postawił mi na drodze cudownego lekarza, który zna tę moją rzadką chorobę i teraz po tylu latach wiem, że jestem w dobrych rękach. I nikt już nie eksperymentuje na mnie, jak to miało miejsce do tej pory. Mój upór w poszukiwaniu lekarza, od którego nie usłyszę "nie wiem, co zrobić" i wiara w to, że znajdę odpowiedniego specjalistę przyniosły sukces! W dalszym ciągu siedzę na tak zwanej tykającej bombie, ale wiem, że u boku mam profesjonalnego lekarza, który trzyma rękę na pulsie. Mam teraz w sobie ogromny spokój. Obecnie co rano dzień zaczynam od garści tabletek. Moim największym marzeniem jest usłyszeć od lekarzy, że jestem ZDROWAAAAAAA!!! Kolejną walkę jaką toczę to jest walka z naszym ZUSem. Obecnie zawieszono mi rentę. Od stycznia nie mam wypłacanej, bo nie zgodziłam się z decyzją ZUS i walczę o rentę na stałe. Ich nie obchodzi, czy człowiek ma za co żyć - zawieszą i koniec. ALE JA SIĘ NIE PODDAM! Nie teraz i nie po tym, co przeszłam. Zwracam się do wszystkich Ludzi Dobrej Woli z prośbą o pomoc Mąż i Synek dają mi siłę do dalszej walki i znoszenia skutków ubocznych leczenia i choroby. To dzięki nim się nie poddaję i staram się wykorzystać każdą szansę. Chcę uczestniczyć w dorastaniu mojego Syna i móc wspierać go w odkrywaniu piękna życia oraz zestarzeć się z moim kochanym Karolkiem. Wierzę, że wiele osób wesprze realizację tych marzeń, a właściwie jednego, bardzo prostego: żeby wrócić do zdrowia! Za każde, nawet najmniejsze wsparcie z całego serca dziękuję! Wiele małych gestów tworzy życzliwy Świat. O takim właśnie Świecie opowiadam mojemu synkowi. Ania

48 000 zł z 50 000 zł
96%