Zbiórki

Iwona Staśkiewicz, Maków Podhalański

Mimo walki z glejakiem cieszy się każdym dniem

Sama o sobie: Nazywam się Iwona Anna Staśkiewicz. Na guza mózgu choruję od 2012 roku. Początki były bardzo trudne, gdyż glejak to z jednej strony wyjątkowo poukładany, a z drugiej nieprzewidywalny, nieproszony gość. Mimo że milczy, to on narzuca schemat dnia. Po pierwszej operacji myślałam, że pozbyłam się go raz na zawsze, tymczasem wkrótce pokazał, że nie tylko nie zamierza się wyprowadzić z mojej głowy, ale to on chciałby rządzić!Dlatego po kolejnym zabiegu postanowiłam zmienić taktykę i zaprzyjaźnić się z moim glejakiem. Skoro nie chce się wyprowadzić, staram się stworzyć mu warunki, w których będzie grzecznie spał jeszcze przez kolejne lata... a ja dzięki Waszemu wsparciu zdecydowałam się na odważne metody leczenia, które tak właśnie wpływają na astrocytoma fibrillare. Cieszę się każdym dniem, każdą chwilą, którą mogę spędzać z moimi Skarbami – córkami, Anią i Kalinką. Staram się "normalnie" żyć. Po każdej operacji szybko wracałam do pracy w Domu Kultury, oprócz stałych obowiązków staram się pomagać innym z mojej "rakowej Rodziny". Krótka historia leczenia: Pierwszą operację miałam w styczniu 2013. Początki były trudne - zaburzona pamięć i problemy z wysławianiem się, ale kilka miesięcy wystarczyło, by zaakceptować nowe "Ja", wrócić do pracy i do normalnego życia. Wolałam nie czytać i nie słuchać, jakie mam rokowania - bo kolejne informacje wywoływały we mnie tylko wielki strach. Badania kontrolne w 2015 roku zaalarmowały, że jest nawrót. Profesor Koziarski, który mnie operował w Warszawie na Szaserów rozłożył ręce, twierdząc, że już więcej nie może mi pomóc. Starałam się o terapię protonową w Pradze, ale rozmiar guza był już za duży, więc ostatecznie przestaliśmy zbierać pieniądze na protonoterapię, bo przestałam się na nią kwalifikować. Przez blisko rok leczyłam się w Berlinie, jeździłam do prof Vogel'a - ale to też nie zahamowało przyrostu. Byłam na kilkunastu konsultacjach u neurochirurgów, między innymi w Krakowie, Katowicach, Gliwicach i Lublinie, ale nikt nie chciał się podjąć operacji. Każdy rozkładał ręce. Dzięki wsparciu przyjaciół udało mi się dotrwać do kolejnej operacji (marzec 2016 r.), którą zdecydował się przeprowadzić dr Marek Zdeb i Ryszard Adam Czepko (młody, zdolny neurochirurg). Operowano mnie "na żywca", dzięki czemu nie straciłam mowy. Po raz kolejny udało się usunąć całość. Gdy oglądałam na żywo tę astrocytome fibrillare wielkości wątroby kury, pociętej na cienkie paseczki, polanej wrzątkiem i poukładanej na talerzyku nie mogłam uwierzyć, że to mięsko wycięte z mojego mózgu. Gdy na konsylium po operacji powiedziano mi, że powinnam mieć radioterapię, ale muszę być świadoma konsekwencji, gdyż nerw mowy po naświetlaniu w pełni może się nie zregenerować i nie będę już "normalnie" mówić - zrezygnowałam. Jedyne nasze źródło utrzymania to moja praca w roli gaduły - prowadzę Dom Kultury przy Miejskiej Bibliotece Publicznej w Makowie Podhalańskim. Po raz drugi uprzedzono mnie, że ten nieproszony gość wcześniej czy później wróci... ale dzięki Waszemu wsparciu przez cały czas mogę normalnie funkcjonować. Uparłam się, że na zawsze uśpię i pokonam raka. Niestety w grudniu 2019 usłyszałam kolejny wyrok. Nawrót nieoperacyjny. Szpital św. Rafała już się nie podjął przeprowadzenia operacji. Po raz kolejny usłyszałam, że mam miesiąc, może dwa. Przez pierwsze cztery tygodnie zupełnie to do mnie nie docierało. Jednak w pewnym momencie, jak zaczęłam to sobie uświadamiać, poczułam jak zapiera mi dech. Setki pytań: To ile mi zostało? Cztery tygodnie? Trzy? I co dalej? Mam się tak po prostu położyć i czekać na śmierć? Wybiegłam z domu i płakałam tak gorzko, jak w 2012 roku w karetce po tym, jak po raz pierwszy usłyszałam taki wyrok w Krakowie na Botanicznej. Zakończyło się to omdleniem, obudziłam się w szpitalu z ciśnieniem ponad 180, które dla niskociśnieniowca jak ja było wyjątkowo podwyższone. Wypisano mnie chwilę później. Wróciłam w tym stanie nie wiedząc do końca co mam dalej począć. Nie byłam w stanie jeść, pić, spać, normalnie rozmawiać przez kolejne sześć dni. Wszystko zmieniło się 20 stycznia 2020, gdy zadzwonił do mnie kolega z poruszeniem mówiąc o chorej też na glejaka Amelci. Mojej maleńkiej sąsiadce, na którą niemal wydano już wyrok. Tak mnie to poruszyło, że poszłam do naszego kościoła na nabożeństwo do Św. Rity. Podczas tej mszy poczułam niebywałą ulgę i wróciła do mnie chęć i siła do dalszej walki z chorobą. Kolejnego dnia dostałam po swym wcześniejszym rozpaczliwym wpisie na FB kontakt do dr Furtaka w Bydgoszczy. Przyjął mnie od razu. Operacja podobnie jak ta druga była przeprowadzona bez narkozy, tylko z miejscowym znieczuleniem. Po raz trzeci udało się, choć niestety tym razem nie usunięto wszystkiego, a do tego glejak uzłośliwił się do III stopnia. Zanim poddałam się radioterapii i chemioterapii zapanował Covid, co zahamowało już wtedy sporo działań. Codziennie dojeżdżaliśmy na naświetlanie do Prokocimia w Krakowie, chemię dostawałam do domu. Pokonaliśmy wtedy ponad 4000 km. Cały czas jestem w trakcie chemioterapii. Znoszę ją naprawdę dobrze. Początek był ciężki, ale uparłam się, że i tym razem wygram. Stosując się do wszystkich wskazówek prowadzącej mnie onkolog dr Zygulskiej, dobrze znoszę kolejne dawki. Najwspanialszą informacją był ostatnio przeprowadzony rezonans. Gdy dr Furtak zadzwonił do mnie z budującą informacją, że nie ma po guzie śladu, że chemia i naświetlanie dobrze zadziałały, nie mogłam powstrzymać łez radości. To, że ostatni MR pokazał, że nie ma już nawet milimetra guza oznaczało w moich oczach cud. Choroba nauczyła mnie pokory i wiary. Wiary, która czyni cuda. Niestety, ani moja rodzina, ani ja nie uniesiemy sami dalszych kosztów leczenia, dlatego proszę Was o wsparcie. Moja Mama: Iwona Staśkiewicz - wiele osób zna to nazwisko. Ludzie widzą w niej szefową, pracownicę, prowadzącą koncerty, pikniki, festiwale. Jest dla nich kimś mniej lub bardziej znanym. Potrafi nawiązać kontakt ze staruszkami, dziećmi, osobami w podobnym do niej wieku, a nawet ze zwierzętami. Jednym słowem ze wszystkimi. Myślą o niej "silna, uparta osoba, zawsze postawi na swoim", a także "sympatyczna, pogodna kobieta" czy też " wielka gaduła ". Ale dla mnie jest przede wszystkim mamą. Mamą i nie tylko, bo również przyjaciółką, doradczynią i kimś najważniejszym. W niej mam największe oparcie. Jest dla mnie tym, dzięki czemu mam rano ochotę wstać z łóżka, przyjść ze szkoły i wiele innych rzeczy. To jej zawdzięczam to, jaka teraz jestem. Mama nauczyła mnie wszystkiego, pokazała, że dobro popłaca, pomoc innym czyni nas lepszymi, a ciężka praca zostanie doceniona. Jednak ostatnio role zaczynają się odwracać. Ja uczę mamę, że należy myśleć pozytywnie i nigdy się nie poddawać, że wszędzie można znaleźć jakąś dobrą stronę. Często z siostrą jesteśmy na nią złe, ponieważ "gada głupoty", czyli sugestie, że niedługo może nas opuścić. Ja jednak zawsze staram się to ignorować, choć czasem i mnie nachodzą ponure myśli. Ale wiem, że dla niej muszę być silna i wspierać ją jak najmocniej, ponieważ jest ona jedyną osobą, za którą mogłabym poświęcić nawet własne życie. Mama wiele razy pomagała innym nie licząc, ani nie otrzymując nic w zamian. Kiedy jej zdrowie się pogorszyło, wiele z nich ofiarowało swoją pomoc. Więc ma rację, pomoc innym niesie ze sobą obustronne dobro. Cała mama – oddana innym. Wiele osób ją podziwia. Dla mnie nie ma lepszego człowieka od niej. Kocham ją najbardziej na świecie i wiem, że nie potrafiłabym żyć bez jej miłości, pomocy i dobra. Marzę, by być w przyszłości taka, jak ona. Kalinka Staśkiewicz (18 lat)

108 876 zł z 150 000 zł
72%
Edward Zabłocki, Szczecin

Przeszedł przeszczep szpiku, ale wciąż potrzebuje drogich leków.

Mam na imię Edek i pochodzę z małej miejscowości koło Koszalina.Mieszkam i pracuje w Szczecinie. Mam wspaniałą rodzinę u swego boku - ukochaną żonę oraz nastoletniego syna, którzy wspierają mnie w trudnych chwilach. 3 grudnia 2013 mój świat runął w gruzach, lekarze postawili diagnozę - OSTRA BIAŁACZKA SZPIKOWA i wszystko przestawiło się o 180 stopni. Jeszcze przed diagnozą każdy mój dzień wypełniony był aktywnością i planami na spełnianie marzeń. Moje marzenia się przewartościowały i zrozumiałem, jak ulotne jest życie. Mam dwóch braci, niestety żaden z nich nie może być dla mnie dawcą. Moim największym marzeniem było znalezienie swojego brata bliźniaka, który da mi szansę na drugie życie, bym mógł znów podróżować, fotografować, abym mógł z dumą patrzeć jak rozwija się i rośnie mój syn, bym mógł zagrać z nim w piłkę, nauczyć jazdy na rowerze, a kiedyś rozpieszczać wnuki. W dzisiejszych czasach rarytasem jest wygrana w LOTTO, a ja tylko marzyłem, aby znalazł się ktoś, kto mógłby podarować mi cząstkę siebie. Gdy w czerwcu kilka dni przed własnym ślubem zadzwonił telefon, usłyszałem nieznany głos w słuchawce - znaleźliśmy dla pana dawcę - to był najwspanialszy prezent, jaki mogłem kiedykolwiek dostać od życia. To była radość, euforia, której nie da się opisać. Tuż po ślubie pojechaliśmy na dodatkowe badania, na których okazało się, iż zgodność jest 100%. W lipcu trafiłem do szpitala w Poznaniu, gdzie przygotowywali mnie do przeszczepu. Chemia przed samym przeszczepem była najgorszą chemią, jaką miałem, musiała zniszczyć wszystkie komórki - te chore, i zdrowe. Chwila grozy nastąpiła, kiedy 4 sierpnia, w dzień kiedy miał się odbyć przeszczep, przyszedł lekarz i powiedział, że z przyczyn niezależnych od nas musimy przełożyć termin. Pojawiło się rozczarowanie, smutek, lęk - co dalej? Ale wiedziałem, że nie mogę się poddać i muszę być silny dla mojej rodziny. 8 sierpnia dostałem nowe Życie - to moje drugie narodziny. Było ciężko, były chwile zwątpienia, że nie dam rady. Jestem już po przeszczepie 5 miesięcy, dochodzę powoli do siebie. Jestem pod stałą opieką lekarzy, po kilka razy w miesiącu jeżdżę na kontrole do Poznania, muszę przyjmować bardzo drogie leki, w międzyczasie przeszedłem 2 razy zapalenie płuc, które było dla mnie bardzo groźne. Niestety lekarze na dzień dzisiejszy nie wiedzą, kiedy i czy w ogóle będę mógł wrócić do pracy. Leczenie oraz wyjazdy na kontrole do Poznania są bardzo kosztowne, dlatego bardzo proszę o pomoc. Za wszelkie nawet najdrobniejsze wsparcie materialne z Waszej strony z całego serca DZIĘKUJĘ!

5 515 zł z 7 000 zł
78%
Paweł Jaworski, Świnoujście

Na chwilę obecną prosimy o nieprzekazywanie darowizn.

Drodzy Darczyńcy! Na chwilę obecną, i niech tak pozostanie, moja sytuacja jest stabilna. Kolejne badania diagnostyczne nie wykazują nawrotu choroby, dlatego chciałbym bardzo podziękować za dotychczasowe wsparcie i prosić o nieprzekazywanie kolejnych darowizn. Życzę Wam wiele zdrowia i wszystkiego dobrego! ……………………………………………………….........………………………………………………………. Mam na imię Paweł. Oto moja historia: Wraz z kochaną żoną i dwójką fantastycznych dzieci mieszkam w Świnoujściu. Przed chorobą żyłem i byłem normalnym chłopakiem, pracowałem, zajmowałem się rodziną, uprawiałem sport, byłem morsem. Po prostu byłem szczęśliwy. W 2012 roku dostałem padaczki z utratą przytomności. Zostałem skierowany na rezonans do Szczecina, a po 3 tygodniach szok i niedowierzanie :( Diagnoza powalająca na kolana: guz glejowy zwany potocznie glejakiem, o utkaniu gwiaździaka rozlanego. Tydzień później operacja. Wynik histopatologiczny: złośliwy nowotwór mózgu. Diffused astrocytoma. Następnie leczenie farmakologiczne i rehabilitacja. W marcu 2014 roku znowu szok :( Rezonans kontrolny i diagnoza: podejrzenie wznowy guza. Wszystko zaczęło się od nowa. Podczas operacji okazało się, że nie można wyciąć guza w całości, bo mógłbym zostać sparaliżowany. Dostałem więc skierowanie na radioterapię. Konieczny jest zakup kosztownych leków na padaczkę. Bez leków napady się nasilają i wtedy mam problemy z lewą częścią ciała. Guz jest nieoperacyjny, pozostają jedynie eksperymentalne metody leczenia. Terapie te nie są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, a wiążą się z ogromnymi kosztami, które przekraczają nasze możliwości.

18 613 zł z 12 000 zł
155%
Danuta Strzębicka, Góra Kalwaria

Pomóż Danucie w walce z chorobą! Rak to podstępna bestia...

Cześć! Mam na imię Danuta, mam 45 lata, samotnie wychowuję trójkę wspaniałych dzieci i oczekuję z niecierpliwością na pierwszego wnuka. Rak zaatakował mnie podstępnie jesienią 2013 roku, kiedy podczas wizyty kontrolnej wykryto u mnie guza piersi. Lekarz szybko zdecydował o mastektomii i rozpoczęciu cyklu chemioterapii. Mój organizm nie najlepiej znosił chemię, pojawiły się problemy z układem krążenia, wypadły mi włosy. Powoli traciłam siłę i nadzieję, a wszystkiemu towarzyszył strach: o siebie, o dom, o dzieci, o to, jak sobie beze mnie poradzą. Po chemioterapii czekała mnie intensywna rehabilitacja, dzięki której poczułam się lepiej i zyskałam nowe siły do walki. Moja sytuacja materialna jest dość krucha. Dojazdy na wizyty kontrolne do Warszawy, bez samochodu, stanowią wyzwanie i uzależnienie od innych osób. Przede mną bardzo ważny krok - odbudowa piersi. Jestem dumna z siebie, ze swojej determinacji. Ale nadal potrzebuję Państwa pomocy, aby powrócić do pełnej sprawności. Zwracam się z prośbą o wsparcie finansowe, które pozwoli mi na powrót do zdrowia i pracy. Za każdą nawet najmniejszą pomoc z góry serdecznie dziękuję.

14 803 zł z 18 000 zł
82%
Marta Karpińska, Sieraków

Marta jest pełna siły, ale by wygrać potrzebuje też pieniędzy.

Nazywam się Marta Karpińska. Mam 31 lat, a za sobą ponad 3-letnią walkę o eksmisję niechcianego lokatora z mojej głowy. Ponad trzy lata temu pojawiły się u mnie silne, uporczywe i nawracające bóle głowy, trudności z koncentracją, apatia oraz problemy z widzeniem. Pierwsza wizyta u lekarza przyniosła błędne rozpoznanie choroby. Zdiagnozowano u mnie nerwicę lękową – przez miesiąc byłam faszerowana lekami psychotropowymi, które nie przyniosły spodziewanego efektu, a wręcz spotęgowały moje dolegliwości. W styczniu 2014 r. trafiłam na ostry dyżur. Powodem były trudności z koordynacją ruchową oraz omdlenia. W szpitalu wykonano tomografię komputerową, a następnie rezonans magnetyczny, które jednoznacznie wskazały na prawdziwy powód moich dolegliwości. Guz mózgu! Konieczna natychmiastowa interwencja chirurgiczna! W jednej chwili moje życie zmieniło się radykalnie – wiem to brzmi banalnie, ale tak właśnie jest. W obliczu takiej choroby człowiek przewartościowuje wszystko. Zaczyna się rozumieć jak kruche jest nasze szczęście, co naprawdę w życiu jest ważne, jak cudownie jest cieszyć się „nudnymi”, codziennymi chwilami. Zostałam zoperowana. Wykonano niedoszczętną resekcję (usunięcie) guza. Wyniki histopatologiczne wskazały, że to glejak wielopostaciowy IV stopnia. Od marca 2014 r. byłam leczona chemioterapią i radioterapią. W sumie mam za sobą kilka cykli chemioterapii. Cały proces leczenia przypomina sinusoidę. Operacja i późniejsze dolegliwości (obrzęk mózgu) oraz leczenie spowodowały u mnie nieodwracalne zmiany, m.in. obuoczne połowiczne widzenie, pisząc kolokwialnie: bliżej mi do widzenia kreta niż sokoła, mam rozregulowane hormony – stwierdzoną niedoczynność tarczycy oraz ataki padaczki (zdiagnozowana padaczka wtórna), problemy z pamięcią, zawroty głowy etc. Powyższe powoduje, że jestem pod opieką: onkologa, neurologa, neurochirurga, endokrynologa i okulisty. Cały czas farmakologicznie stabilizuję swój stan zdrowia. Ponadto regularnie, co 3 miesiące poddaję się badaniu MRI głowy. To dzięki darczyńcom mogę MRI wykonywać prywatnie, na najlepszym sprzęcie z pominięciem wielomiesięcznego oczekiwania w kolejce na badanie refundowane z NFZ. Problemy z widzeniem, zawroty głowy, ataki padaczki z samodzielnej aktywnej kobiety zrobiły ze mnie osobę uzależnioną od innych, potrzebującą pomocy i asysty w najprostszych czynnościach: przygotowanie posiłku, czy dojeżdżanie na konsultacje lekarskie. Na dzień dzisiejszy jestem całkowicie zdana na pomoc rodziców i przyjaciół. Wprawdzie leczenie farmakologiczne stabilizuje mój stan, ale leki, szczególnie neurologiczne wywołują skutki uboczne w postaci chronicznego zmęczenia, senności, ospałości, braku podzielności uwagi, powolności w ruchach i myśleniu. Od trzech lat czyli od operacji jestem na rencie, ponieważ spustoszenia spowodowane zarówno rozwojem nowotworu jak i samą operacją całkowicie wykluczyły możliwość powrotu do pracy zawodowej. Mimo choroby i związanymi z nią dolegliwościami nie tracę nadziei. Chciałabym wyzdrowieć i realizować swoje marzenia, znów żyć pełnią życia. Jednak walka z glejakiem IV stopnia potrafi być długa i wymagająca, a także bardzo kosztowna. W związku z tym, że koszty leczenia i diagnozowania przekraczają możliwości młodej rencistki proszę o Waszą pomoc w zbieraniu funduszy na leczenie u specjalistów, które może uratować mi życie. Wierzę, że Wasza pomoc i moja determinacja przyniosą zwycięstwo. Wiem, że statystyki nie przemawiają na moją korzyść, ale moja dotychczasowa, ponad trzyletnia walka pokazuje, że jestem godnym przeciwnikiem i wytrawną fighterką - walczę i będę robić to nadal, a Wasza pomoc jest jedną z moich broni. Dziękuję za każdy gest, każdą pomoc, a nawet dobre słowo, czy pozytywną energię, tak bardzo teraz to doceniam. Marta

119 216 zł z 50 000 zł
238%
Małgorzata Jakimowicz-Paluszyńska, Poznań

Walczy o swoje zdrowie i życie dla męża i 2 dzieci

Osiem lat temu byłam w bardzo ważnym momencie mojego życia - spodziewałam się dziecka, wyczekiwanego i upragnionego. Robiłam wiele badań, dbałam o siebie, wszystko z myślą o dziecku. Byłam przeświadczona, że ciąża w sposób naturalny chroni moje zdrowie, więc nie robiłam badań, które nie wiązały się z ciążą, a którym poddawałam się regularnie wcześniej. Jak chyba każda kobieta w tym okresie, myślałam tylko o tym, że rozwija się we mnie nowe, wspaniałe życie, a nie groźna, śmiertelna choroba… Kiedy moja córeczka miała niespełna półtora roku i jeszcze karmiłam ją piersią, wykryłam u siebie guz. USG, biopsja i wynik – rak. Szok, przerażenie, rozpacz. Następnie operacja – mastektomia z węzłami chłonnymi, pół roku ciężkiej chemioterapii i nadzieja, że najgorsze mam już za sobą. Po roku - ból w klatce piersiowej. Wizyty u kolejnych lekarzy, którzy bagatelizują moje obawy. W końcu badanie tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego i wynik – przerzuty do kości – zmiany w mostku i kręgosłupie. Kolejne badania, radioterapia i zmiana leczenia farmakologicznego na drogie, nierefundowane leki. Mijają kolejne tygodnie, a ból w klatce piersiowej i w kręgosłupie utrzymuje się, więc robię badanie PET. Okazuje się, że naświetlania nie zatrzymały zmian rozrostowych, poza tym pojawiła się kolejna zmiana w nodze. Dalsze konsultacje w różnych ośrodkach onkologicznych, również za granicą. Ponownie naświetlania i zmiana leków. Tak mija kolejny rok walki z chorobą, po czym sytuacja stabilizuje się. Aktualnie jestem w trakcie leczenia farmakologicznego, niestety doszło do kolejnej progresji choroby. Trzecia z kolei radioterapia i scenariusz powtarza się, brak efektu zatrzymania choroby. W tej sytuacji, chcąc skutecznie walczyć z chorobą, muszę zdecydować się na nadzwyczaj kosztowną, sięgająca kilkunastu tysięcy miesięcznie terapię lekiem najnowszej generacji. To koszt olbrzymi, bez środków finansowych zbieranych za pośrednictwem fundacji leczenie będzie dla mnie niedostępne. Walczę o swoje zdrowie i życie dla swoich najbliższych, męża, dzieci: 8-letniej córeczki i 18-letniego syna. To jest dla mnie najważniejsze, ale bardzo potrzebuję w tej walce sojuszników. Bez Waszego wsparcia nie będzie to możliwe. Wszystkim tym, którzy chcieliby mi pomóc, jestem bardzo wdzięczna i serdecznie dziękuję.

114 782 zł z 250 000 zł
45%
Małgorzata Roś, Ropczyce

Na tę chwilę wstrzymuję zbiórkę. Dziękuję wszystkim darczyńcom!

Witajcie, na początek powiem kilka słów o sobie. Nazywam się Gosia, mam 31 lat i razem z dwójką fantastycznych dzieci, jedenastoletnią Julią i siedmioletnim Sewerynem, mieszkam na Podkarpaciu. Oboje są dla mnie pociechą, dzięki nim mam siłę, by za wszelką cenę walczyć o swoje życie i zdrowie. O chorobie dowiedziałam się nagle, przyszła bez ostrzeżeń. Któregoś dnia na początku zeszłego roku poczułam się tak źle, że z ulicy zabrano mnie do szpitala. Lekarze mówili mi potem, że z trudem zostałam odratowana. Badanie histopatologiczne wycinków pobranych podczas zabiegu chirurgicznego pokazało, że to chłoniak pierwotny śródpiersia z dużych komórek B (PMBL). Guz był olbrzymi, sięgał od tarczycy do połowy śródpiersia, naciekał na narządy wewnętrzne. To był szok. Na szczęście leczenie rozpoczęło się szybko. W Rzeszowie poddano mnie sześciu cyklom chemioterapii i skierowano na komisję przeszczepową do Krakowa. Dodatkowe badania pokazały, że przeszczep nie jest konieczny. Po jeszcze dwóch cyklach chemii i dwudziestu naświetlaniach stwierdzono całkowitą remisję nowotworu. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo, nie zdążyłam nawet odzyskać sił po terapii. Na początku lutego badania kontrolne wykazały, że nastąpiła wznowa, guz zaczął rosnąć. Zmiany mam teraz przy mostku, aorcie, płucach. Konsylium w Krakowie zakwalifikowało mnie do nowatorskiej terapii komórkami macierzystymi. Z nadzieją czekam na efekty leczenia. Jednak u mnie nie może być spokojnie. Po badaniach kontrolnych TK 9-12-2016 wyszło powiększenie tkankowe przy aorcie z 10 na 15 mm, a PET dnia 19-01-2017 wykazał aktywność metaboliczną w tylnej części gardła. 23-02-2017 dowiedziałam się, że mam guza nosowej części gardła. Pobrali mi wycinek do badań histopatologicznych, muszę czekać trzy tygodnie na wynik. Z tego co dopytywałam jedyne leczenie tego to chemioterapia. JEDNI MAJA SZCZĘŚCIE W MIŁOŚCI, DRUDZY W PIENIĄDZACH, A JA MAM SZCZĘŚCIE W NIESZCZĘŚCIU... Jestem już po autologicznej transplantacji komórek macierzystych szpiku. Tak mi się wydaje, że wracam do zdrowia mimo ciągłych infekcji. Teraz czekają mnie badania kontrolne w grudniu, ale boję się, że znowu usłyszę "nawrót". Teraz moje życie wygląda tak, że jestem w ciągłym strachu, żebym od nowa nie miała chemii, radioterapii, przeszczepu. Pragnę wrócić do normalności, chciałabym żyć jak dawniej, bo jak na razie wygląda to jak wegetacja. Niestety choroba nie jest moim jedynym zmartwieniem. Diagnoza zbiegła się w czasie z rozpadem mojego małżeństwa, jestem już po czteroletniej tułaczce po sądach, ale mam już rozwód. Mąż przebywa za granicą, na jego regularną pomoc nie mogę liczyć w żadnej formie. Moi rodzice robią, co mogą, żeby mnie wesprzeć, nie zaradzą jednak wszystkiemu. Na skutek choroby jestem niezdolna do pracy, co potwierdziło jeszcze w zeszłym roku stosowne orzeczenie lekarskie. Na rentę z ZUSu nie mogę liczyć, ponieważ jak precyzyjnie mi wyliczono, brakuje 5 miesięcy i 7 dni okresu składkowego. Jestem w kropce. Nikt mnie nie zatrudni, nawet gdybym zdołała pracować i dopracować te brakujące miesiące, na pomoc instytucji nie mogę liczyć. Z tych wszystkich powodów zdecydowałam się prosić Was o pomoc. Jak doskonale wiecie, leczenie nie tylko pochłania mnóstwo sił i czasu, lecz także dużo kosztuje. Bardzo liczę na Waszą pomoc, każda wpłata będzie bezcenna, za każdą z góry gorąco dziękuję. Jedno już w tej chwili mogę Wam obiecać, nie poddam się, będę walczyć aż wyzdrowieję, a Wasze wsparcie i okazane serce dodadzą mi sił do tej walki. Gosia

4 378 zł z 10 000 zł
43%
Nina Krupa, Katowice

Pomóż Ninie wrócić do zdrowia i sprawności!

Mam na imię Nina, jestem mamą dwóch fajnych chłopców. W lipcu 2013 roku, podczas pływania na windsurfingu, mokra pianka poprzez obtarcie spowodowała stan zapalny lewej piersi. Po konsultacji lekarskiej i podaniu antybiotyku stan ten się cofnął, pozostał po nim mały guzek. Przez ponad dwa miesiące żyłam w przekonaniu, że jest to łagodna zmiana, co potwierdzały wyniki mammografii i USG, a lekarz przygotowywał mnie do niegroźnego zabiegu usunięcia guzka. Biopsja wykonana we wrześniu wywróciła mój świat do góry nogami - rak piersi lewej z nadekspresją receptora HER2 i przerzutem do węzła chłonnego. Okazało się, że choroba rozwijała się już od dłuższego czasu. Musiałam zmierzyć się ze strachem przed cierpieniem, śmiercią, lękiem o dzieci. Rozpoczęłam walkę. Przeszłam chemioterapię, mastektomię i radioterapię. Efekty chemioterapii nie były satysfakcjonujące, w związku z tym przeszłam również komercyjną kurację nowoczesnym lekiem (refundowane jest tylko leczenie pooperacyjne). Koszt trzech ampułek to 9800 zł, przy czym musi być podanych 9 ampułek w czterech cyklach. Dzięki Państwa wsparciu udało mi się zebrać część tej kwoty. Obecnie przygotowuję się do rekonstrukcji amputowanej piersi, przechodzę rehabilitację i dodatkowe badania związane z czekającą mnie operacją. Wierzę, że dzięki Państwu pomocy będę mogła kontynuować rehabilitację i przeprowadzić operację rekonstrukcji. Dziękuję za każde wsparcie. Nina

9 341 zł z 118 000 zł
7%
Anna Witczak, Strzałkowo

Sytuacja jest stabilna, w związku z czym zatrzymuje zbiórkę.

Witam! Mam na imię Anna, jestem mamą wspaniałego dziesięciolatka. W czerwcu tego roku kończę 39 lat. Od wiosny 2012 wiedziałam, że coś podejrzanego zaczyna się dziać z moim organizmem. Nieustanne zmęczenie i ogólne złe samopoczucie skłoniło mnie do poszukiwania przyczyny takiego stanu. Choć codziennie słyszymy, że ktoś zachorował na raka, to bardzo trudno uwierzyć w taką diagnozę, kiedy słyszy się ją osobiście - rak piersi z nadekspresją receptora HER2. Konfrontacja z chorobą stanowi bolesne doświadczenie. Lękowi przed cierpieniem towarzyszy strach przed samotnością. Strach przed tym, że będzie się dla kogoś ciężarem. Strach przed pozostawieniem ukochanego synka. Mam już za sobą chemioterapię, operację i radioterapię. Obecnie jestem w trakcie rocznego cyklu leczenia herceptyną. Czeka mnie ponowny zabieg chirurgiczny i rehabilitacja. Pieniądze, jakie uda mi się uzbierać, chciałabym przeznaczyć na dojazdy do ośrodka, rehabilitację, prywatną diagnostykę, na którą czeka się miesiącami w ramach NFZu, ale najbardziej marzę, że uda mi się zrobić ponowną operację w klinice Helios w Niemczech, która jest bardzo kosztowna i znów poczuję się pewną siebie osobą. Wierzę, że dzięki Państwa pomocy będę mogła kontynuować leczenie i rehabilitację. Dziękuję za każde wsparcie. Ania

17 900 zł z 40 000 zł
44%
Edyta Sabaj, Będzin

Edyta to samotna mama. Choroba uniemożliwia jej pracę.

Witam wszystkich, Nazywam się Sabaj Edyta, mam 40 lat. Od roku 2012 choruję na nieoperacyjny nowotwór pnia mózgu - astrocytoma WHO III. Poza tym samotnie od 2010 roku wychowuję dwójkę dzieci. Córeczka obecnie ma 13 lat, a synek 11 lat. W życiu codziennym pomaga nam moja rodzina. Mój były mąż w momencie mojej choroby porzucił dzieci. Nie interesuje się nimi, nie płaci alimentów, zupełnie nie utrzymuje z nimi kontaktu. Razem z dziećmi utrzymujemy się jedynie z renty inwalidzkiej oraz zasiłków MOPS. Już prawie 9 lat walczę dzielnie z chorobą nowotworową, która odebrała mi wiele, ale nie odebrała najważniejszego - ŻYCIA. Jestem obecnie po zakończeniu leczenia chemioterapią oraz naświetleniami, przeszłam leczenie eksperymentalne oraz terapię niekonwencjonalną. Guz cały czas jest w mojej głowie, aktualnie uśpiony i teraz moja w tym głowa, aby nie dopuścić do jego aktywności, dlatego aby ratować swoje życie potrzebuję kontynuować terapię, dzięki której mój organizm powrócił do życia. Niestety guz sparaliżował część mojego ciała tzn. połowa twarzy jest sparaliżowana, mam trudności z poruszaniem się, zaburzenia równowagi, całkowity niedosłuch lewego ucha i praktycznie zerową widoczność lewego oka (jestem już po trzech operacjach). Rehabilitacja i dalsza terapia są zbyt dużym obciążeniem dla mojego budżetu z uwagi na to, że choroba całkowicie pozbawiła mnie możliwości pracy. Z ZUS mam orzeczoną całkowitą niezdolność do pracy na stałe oraz orzeczoną niepełnosprawność w stopniu znacznym. Dlatego kieruję do was ludzi o złotym sercu prośbę o pomoc w uzbieraniu potrzebnych mi pieniędzy na kontynuację ratowania swojego życia i nie dopuszczenia do aktywności choroby. Jeszcze tyle życia przede mną, chcę tu być, szczególnie dla moich dzieci, które nie mogą zostać same, mają tylko mnie. Mogę teraz rozpocząć solidną rehabilitację i na to potrzebuję najwięcej pieniędzy, oczywiście na ile się da, korzystam również z usług NFZ, ale terminy tu są tak odległe, że zmuszona jestem kontynuować prywatnie, aby rehabilitacja przynosiła skutek. Dziękuję wszystkim za okazane serce. Edyta

133 523 zł z 150 000 zł
89%
Dominika Bajerska, Warszawa

Walczę o swoje zdrowie i życie.

Mam na imię Dominika. Mam już prawie 43 lata, czyli udało mi się przekroczyć upragnioną 40-stkę, która to po otrzymaniu diagnozy w dniu 35. urodzin wydawała mi się nierealna! Również dzięki Tobie i Twojemu wsparciu, Drogi Czytelniku. Mam troskliwego męża i cudowną już 11-letnią córeczkę Laurę. Nadal mam wiele marzeń i planów, uwielbiam podróżować i chciałabym pokazać córce piękno otaczającego nas świata. Gdy zachorowałam Laura miała tylko 3,5 roku, a mi w głowie kołatała się jedna myśl: moja córka mnie nawet nie zapamięta... Nie mogłam na to pozwolić, to dla niej walczyłam i jej zawdzięczam to, że JESTEM. Miałam raka. Bardzo agresywnego – wieloogniskowego, o najwyższym stopniu złośliwości, z nadekspersją HER2, który rozpanoszył się w mojej lewej piersi. Mam przed sobą jeszcze kilka lat hormonoterapii i marzę o tym, by ten koszmar już nigdy nie powrócił. Za sobą mam już również walkę o zdrowie mojej córeczki, która urodziła się z poważną wadą wrodzoną. Pierwsze lata jej życia spędzaliśmy głównie u coraz to nowych specjalistów. Wtedy wygraliśmy, więc wygramy i dziś. Nie mam lewej piersi i wszystkich węzłów chłonnych w jej okolicy. Nie mam w pełni sprawnej lewej ręki. Nie mam czasem siły i sporo rzeczy zapominam, jednak staram się z tym walczyć, zwłaszcza że wróciłam do pracy. Nadal z Waszą pomocą opłacam sobie sporą część badań, kupuję zastrzyki hormonalne, chodzę na rehabilitację. Wszystko po to, by trzymać się w możliwie dobrej formie. Zaczynam też myśleć o rekonstrukcji wraz z plastyką drugiej zdrowej piersi. Zabieg nie jest niestety refundowany przez NFZ. Co pewien czas badam kolejne sekwencje genów, by w przyszłości w razie potrzeby przekazać tę wiedzę córce. Nauka i technika idzie do przodu i jesteśmy w stanie sprawdzać kolejne sekwencje w obrębie tych samych genów odpowiedzialnych za raka piersi. Niestety pojawiły mi się obok głównej choroby również kolejne problemy zdrowotne, takie jak cukrzyca i nadciśnienie. Na to by trzymać je w ryzach również wydaję sporo środków. Te dodatkowe choroby to jednak nic w porównaniu z onkologią, której nie życzę nikomu! Potrzebuję Waszego wsparcia, aby móc dalej trwać we względnym zdrowiu i towarzyszyć Laurze w odkrywaniu świata. Za każdą, nawet najmniejszą pomoc i dobre słowo okazane mi do dziś i w przyszłości z góry serdecznie dziękuję... Dominika

70 902 zł z 100 000 zł
70%
Justyna Wyrębska-Walczak, Kalisz

Dziś nie tylko mogę być, ale również żyć pełną parą.

Dziś mam o wiele więcej, nie tylko mogę być, ale również żyć pełną parą. Dziękuję wszystkim za wsparcie! W tym momencie zawieszam zbieranie środków - moja sytuacja jest stabilna, poświęcam czas najbliższym, aktywnie pracuję. Ale wciąż są inni, którzy potrzebują pomocy w walce z chorobą. Pamiętaj, że możesz pomagać dalej! Kiedyś pisząc swoją historię na temat choroby napisałam, że przed chorobą byłam szczęśliwa. Teraz wydaje mi się, że chyba tak nie do końca. Choroba otworzyła mi oczy na wiele spraw. Miałam okazję zobaczyć życie z zupełnie innej strony, docenić je. Dzięki chorobie poznałam nie tylko prawdziwy ból, strach i cierpienie, ale również takie wyjątkowe uczucie jak wdzięczność za to, że żyję. Miałam również okazję poznać wielu wspaniałych ludzi, od których wiele się nauczyłam i dostałam potężną dawkę energii. _______ Oto moja historia: Mam na imię Justyna i mam 31 lat. Mam nieidealną rodzinę, którą kocham ponad życie. W 2012 roku świat przewrócił się do góry nogami. W październiku 2012 roku wykryto u mnie ogromnego guza obejmującego kość krzyżową, w dodatku wchodzącego do miednicy mniejszej. Życie zawaliło mi się momentalnie. Nie potrafię opisać emocji, jakich doznałam po otrzymaniu wyników, ale już wtedy wiedziałam, że nic nigdy nie będzie już takie samo... Guz ten był niezwykle rzadkim typem nowotworu, który był bardzo niekorzystnie usytuowany. Wywodził się z rdzenia kręgowego obejmując wszystkie nerwy znajdujące się w kości krzyżowej. Pierwszą operację przeszłam w listopadzie 2012 roku. Niestety, wycięto jedynie część guza, który rok później podwoił swoją objętość niszcząc całą strukturę kości krzyżowej. Szukaliśmy pomocy wszędzie: Warszawa, Łódź, Bydgoszcz, Konin, Poznań, Gliwice, Piekary Śląskie. Wszędzie najlepsi specjaliści i najlepsze ośrodki onkologiczne. Niektórzy konsultujący mnie lekarze odradzali operację, inni proponowali wycięcie nowotworu łącznie z nerwami, co jednoznaczne było z posadzeniem mnie na wózek inwalidzki. Po drodze pojawiła się również pomyłka w wyniku histopatologicznym. Na początku wyszedł złośliwy nowotwór nerki (carcinoma cellulare renis), a guz w kręgosłupie uznano za przerzut. Dostałam wtedy skierowanie na usunięcie nerki, jednak coś mnie tchnęło i nie stawiłam się do szpitala. Nie słuchając opinii jednego lekarza i będąc „na łączach” z innym, postanowiłam zawieźć preparaty do powtórnej weryfikacji do Warszawy. Na kolejny wynik czekałam 2,5 miesiąca. Na moje szczęście wynik wyszedł zupełnie inny – dużo łagodniejsza forma od poprzedniego. Praktycznie w każdym ośrodku, w którym byłam to powtórnie badali preparaty, ponieważ coś im nie pasowało. W Warszawie zoperowali mnie kolejny raz, w celu ponownego pobrania wycinków. Lekarze uznali, że próbki z pierwszej operacji były źle pobrane, dlatego jest taka rozbieżność w badaniach histopatologicznych. Tak więc powtórka z rozrywki i kolejne 3 miesiące czekałam na wynik podejrzewając najgorsze. Nerwy, stres, niepewność, ból, cierpienie i bezradność - takie uczucia wtedy mi towarzyszyły. Szczęście jednak dopisało mi kolejny raz i wyszedł znów nerwiak. :) Zła wiadomość była taka, że żaden z profesorów nie chciał podjąć się wycięcia nowotworu. Tak więc mój stan pogarszał się z dnia na dzień. Nie mogłam już praktycznie ani chodzić ani siedzieć, nie pomagały żadne tabletki ani zastrzyki. Przez kolejne 6 miesięcy byłam przykuta do łóżka. Nie poddawałam się jednak i szukałam dalej. Laptop i telefony aż się grzały. :) Każda podróż po lekarzach to była męczarnia. Pomocy szukaliśmy również poza granicami naszego kraju. Koszty jednak były ogromne, a i tak lekarze nie dawali gwarancji na to, że operacja się powiedzie. Bardzo dużo ludzi zaangażowało się w pomoc, za co jestem im dozgonnie wdzięczna. Bez nich być może nigdy nie trafiłabym w ręce lekarza, który uratował mój tyłek :) Doktor miał bogate doświadczenie w tej dziedzinie i podjął się wyzwania z optymistycznym nastawieniem. Wspaniały lekarz :) W kwietniu 2014 roku przeszłam dwie skomplikowane operacje. Pierwsza trwała prawie 18 godzin. Po kilku dniach pojawiły się komplikacje - pękł worek oponowy. Szybko więc została przeprowadzona bolesna punkcja kręgosłupa, która niestety zakończyła się niepowodzeniem i trzeba było operować po raz drugi, żeby zatamować przeciek. Ogólnie to usunięto mi całą kość krzyżową i guziczną, którą zastąpiono implantem. Część nerwów udało się uratować, a część poszła, że tak powiem w straty. :) W szpitalu spędziłam dwa miesiące, powoli wstając na nogi. Z czasem zaczęłam samodzielnie chodzić. Przez półtora roku po operacji musiałam się cewnikować, ale to był już pikuś. Totalnie mi to w niczym nie przeszkadzało, wręcz potrafiłam się z tego śmiać. Rehabilitacja i ćwiczenia przyniosły efekty. Z biegiem czasu większość nerwów odbudowała się. Dziś już jeżdżę na hulajnodze, otworzyłam firmę i zaczęłam spełniać swoje marzenia :) Teraz wiem, że wszystko w życiu jest możliwe i nic z góry nie jest przesądzone. Każdy z nas kiedyś umrze, wcześniej czy później, dlatego doceńmy to co mamy i bierzmy od życia jak najwięcej się da. Choroba spada na człowieka nagle i znikąd. Trzeba się nauczyć z nią żyć, bo jest… i już. Ale to, jak będziesz z nią żyć, to już twoja decyzja.

32 521 zł z 50 000 zł
65%