Zbiórki

Maria Korfanty, Grabownica Starzeńska

Operacja w Dreźnie

Nazywam się Maria, mam 32 lata. Toczę walkę z "powracającym" lokatorem w mojej głowie tj. glejakiem wielopostaciowym (IV WHO) - bardzo agresywny nowotwór. Osiem lat temu byłam normalną, młodą, pełną planów i marzeń osobą. Zwykła codzienność, praca, dom, wyjazdy, spotkania ze znajomymi. Nagle zaczął mi dokuczać silny, powracający ból głowy. W szpitalu szukano przyczyn moich dolegliwości. Po 4 dniach, tuż przed wypisem do domu, dla pewności wykonano mi tomografię komputerową, która wykazała obrzęk i guza mózgu. Pierwszą operację przeszłam w Bydgoszczy 16.09.2013 i dopiero wtedy do mnie dotarło, z czym walczę. Oczywiście był czas załamania i poddania się, ale gdy emocje opadły zaczęło się szukanie dalszego leczenia. Trafiłam do Centrum Onkologii w Gliwicach, gdzie przeszłam chemioterapię temodalem, radioterapię oraz CyberKnife. Okazało się, że po pierwszej operacji pozostał fragment guza. Rezonans magnetyczny, wykonany w czerwcu 2015 zaniepokoił lekarzy - „coś” się dzieje... Koszmar powrócił. Konieczna była druga operacja. Znając przebieg choroby nowotworowej i szybki wzrost glejaka postanowiłam, że nie ma na co czekać. Drugą operację miałam w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Sosnowcu. Wszystko przebiegło sprawnie i bez powikłań. Niestety wiem, że standardowe metody leczenia to za mało w przypadku glejaka. Jestem młoda, ale świadoma swojej choroby i jej przebiegu. Szukam skutecznych metod leczenia, które stosuje się w innych krajach. Podjęłam walkę o ratowanie mojej głowy. Leczenie obecnie jest w toku! Niestety wszystko trzeba robić prywatnie, a nie na NFZ. Terapia, wyjazdy do Gliwic i powroty, szukanie dalszego leczenia, badania, stale generują duże koszty. Ja i moja rodzina nie jesteśmy w stanie zebrać takich pieniędzy, dlatego proszę o pomoc i wsparcie. Z góry dziękuję, Marysia

98 538 zł z 108 000 zł
91%
Joanna Maciejska-Tul, Dziergowice

Oddana pacjentom pielęgniarka teraz sama potrzebuje pomocy.

Nazywam się Joanna Maciejska-Tul. Zachorowałam mając 42 lata. Przez 24 lata pracowałam w raciborskim szpitalu na oddziale chirurgii jako pielęgniarka. Byłam pełną życia, wesołą i aktywną kobietą. Rodzina, pielęgniarstwo i muzyka to najważniejsze dziedziny mojego życia, którym poświęciłam się bezgranicznie. W 2012 roku, w rezonansie wykryto u mnie guza na głowie trzustki. Nikt nie podejrzewał wtedy, że mógłby on mieć charakter nowotworowy. W sierpniu 2013 roku, kilka tygodni po usunięciu pęcherzyka żółciowego wystąpiła u mnie żółtaczka. Trafiłam do kliniki w Katowicach, gdzie podczas operacji diagnoza zabrzmiała – nieresekcyjny rak trzustki, wielkości 10 cm z naciekami. Wykonano mi zespolenie omijające i usłyszałam: “Zostało pani trzy miesiące życia”. Cały świat mi się zawalił. Ta diagnoza pokrzyżowała wszystkie moje plany na przyszłość. Mam dwoje wspaniałych dzieci, które są dla mnie wszystkim. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym mojej córce nie pomóc wkraczać w dorosłe życie. Chciałabym jeszcze zatańczyć na weselu mojego syna. Doskonale zdaję sobie sprawę, jaki może być przebieg mojej choroby. Podczas wieloletniej pracy na chirurgii nie raz spotkałam się z takimi przypadkami. Pomimo, że lekarze odradzali mi chemioterapię – zaryzykowałam, nie miałam nic do stracenia. Po kilku cyklach Gemzaru guz się zmniejszył. W grudniu 2013 r. zakwalifikowałam się do operacji nano­nożem. W czerwcu 2014 udało się lekarzom w Katowicach usunąć guza z głową trzustki. Miesiąc później usunięto mi narząd rodny. Radość po usunięciu guza nie trwała jednak długo, bo już w styczniu 2015 r. okazało się, że mam wznowę, która nacieka na pień trzewny i tętnicę krezkową oraz przerzuty w węzłach chłonnych. Konsultowałam się z wieloma specjalistami, próbowałam skorzystać z terapii protonowej, ale niestety zostałam zdyskwalifikowana przez lekarzy w Pradze i Monachium. Trafiłam do Instytutu Onkologii w Gliwicach, gdzie przeprowadzono u mnie radioterapię i radioterapię stereotaktyczną. Przeżyłam kolejny rok, aż do stycznia 2016, kiedy znów pojawiły się przerzuty na węzłach chłonnych, tym razem szyjnych i pachowych oraz kolejna wznowa, i kolejna chemioterapia. W styczniu 2017 miałam wykonaną brachyterapię z powodu przerzutu, a obecnie jestem w trakcie kolejnej chemioterapii z powodu przerzutu na jelito grube. Statystycznie od kilku lat powinnam już nie żyć, ale mam to wielkie szczęście, że co jakiś czas pojawiają się na mojej drodze nowe rozwiązania, które przedłużają mi życie. Niestety wydatki na skomplikowane leczenie onkologiczne, wizyty lekarskie, dojazdy i leki odpornościowe przekraczają moje możliwości finansowe. Utrzymuję się jedynie z renty z powodu całkowitej niezdolności do pracy. Były momenty gorsze, kiedy to pojawiały się kolejne przerzuty i trzeba było znów intensywniej walczyć i szukać wszędzie pomocy, ale były również te momenty radości, kiedy to kolejne badania obrazowe pokazywały remisję, niestety na krótko... Co kilka miesięcy pojawiają się u mnie przerzuty. Gdy usłyszałam diagnozę wiedziałam, że umieram. Dziś wierzę w to, że uda mi się wygrać tę walkę. Jednocześnie chciałabym wspierać innych chorych i pomagać im w trudnych momentach. Muszę żyć, bo mam jeszcze kilka ważnych misji do zrealizowania. Dlatego proszę o pomoc, bo tylko dzięki Wam, darczyńcom mogę nadal cieszyć się każdym przeżytym dniem. Dziękuję Wam z całego serca za każdą przekazaną złotówkę, która może przedłużyć mi życie. Dziękuję serdecznie wszystkim, którzy mnie wspierają i pomagają mi w trudnych chwilach. Pozdrawiam gorąco, Asia.

122 160 zł z 150 000 zł
81%
Renata Bilon, Szamotuły

Na leczenie w prywatnej klinice

Mam na imię Renata. Stwierdzono u mnie przerzut nowotworu złośliwego. Przeprowadzono szereg badań, które niestety nie wskazały miejsca wyjścia nowotworu. Nasza służba zdrowia nie dała mi nadziei na wyzdrowienie. Zaproponowano mi leczenie paliatywne, a przewidywany czas życia miał wynosić 3 miesiące. Szukając pomocy rozpoczęłam leczenie w prywatnej klinice, bo tylko tam dają mi szansę, a leczenie zaczęło przynosić efekty. Wymaga ono wiele wysiłku ale warto zyskać więcej czasu. Mam wspaniałego, ukochanego synka, który ma 10 lat. To właśnie dla niego chcę walczyć o każdy dzień swojego życia. To właśnie dla niego muszę żyć jak najdłużej. Wiem, jak bardzo jestem mu potrzebna. Wszystkie wydatki muszę finansować sama. Żaden z zabiegów, badań ani przepisanych leków nie są refundowane przez Fundusz Zdrowia. Nie jest tajemnicą, że koszty leczenia są bardzo wysokie, miesięcznie to nie setki, ale tysiące złotych.

24 568 zł z 50 000 zł
49%
Sebastian Klimeczek, Rybnik

Dziękuję za wszystkie wpłaty! Na tę chwilę zawieszam zbiórkę.

Nazywam się Sebastian Klimeczek, mam 22 lata. W 2013 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy kości. To całkowicie zmieniło moje życie. Zaczęło się tak niewinnie, bo w lutym 2013 roku pojawił się ból w lewej nodze. Zbagatelizowałem go, ale w maju ból się nasilił do takiego stopnia, że nie mogłem chodzić. W badaniu rezonansem magnetycznym wykryto zmianę końca dalszego kości udowej, głównie kłykcia bocznego z naciekiem otaczających tkanek miękkich. 1 października 2013 roku przeszedłem operację resekcji guza kłykcia bocznego lewej kości udowej. Po zabiegu preparat HP z wyresekowanego guza został przekazany do pracowni Histamed w Gliwicach. Po uzyskaniu wyniku i konsultacji onkologicznej, jak również weryfikacji preparatu rozpoznano chrzęstniakomięsaka (Chondrosarcoma G-2). Konieczne było usunięcie zmiany w całości z uwzględnieniem przylegających tkanek miękkich - ewentualna amputacja nogi. 9 maja 2014 wykonano kolejną operację - endoprotezoplastykę resekcyjną stawu kolanowego lewego i resekcję guza. Po operacji czekała mnie ciężka i długotrwała rehabilitacja, żebym mógł stanąć na nogi i normalnie funkcjonować. Choroba spadła na mnie nagle i nigdy nie przypuszczałem, że znajdę się w takiej sytuacji walcząc o własne życie, bo przecież mam dopiero 22 lata i chciałbym cieszyć się życiem tak jak mój brat bliźniak. Bardzo proszę o wsparcie finansowe w dalszej diagnostyce i badaniach! Dziękuję za każdą udzieloną pomoc.

7 673 zł z 20 000 zł
38%
Mateusz Piskorowski, Sochaczew

Walczy z glejakiem, potrzebuje pieniędzy na nierefundowany lek.

W sierpniowy wieczór 2014 roku Mateusz wrócił do domu jak zwykle z pracy i nic nie wskazywało na to, że za chwilę wydarzy się coś, co przewróci nasze życie do góry nogami. Mateusz źle się poczuł i stracił przytomność. Pogotowie zabrało go do szpitala w Sochaczewie, a po kilku godzinach przewieziono go do szpitala na Banacha w Warszawie. Tam okazało się, że w głowie ma 6 cm guza... bez żadnych objawów do tej pory. Lekarze podjęli ryzyko operacji i po 7 dniach przeżyliśmy dzień, który przewartościował nasze życie na zawsze. 12 godzin niepewności i strachu, jednak operacja się udała. Wszyscy byliśmy szczęśliwi i płakaliśmy z tego szczęścia. Jednak jak się później okazało to był dopiero początek naszej drogi. Po 3 tygodniach biopsja z guza wykazała, że jest to nowotwór bardzo złośliwy, glejak wielopostaciowy IV stopnia. Mateusz podjął walkę przyjmując chemię i naświetlania. Chemia jest podawana do tej pory. Jednak nie daje ona 100% gwarancji na zupełne wyleczenie. Szukaliśmy wszędzie, gdzie tylko możliwe ratunku! Dzięki dobrym sercom naszych znajomych udało nam się skonsultować jego przypadek w wielu krajach za granicą (USA, Korea, Anglia, Niemcy). Niestety nikt nigdzie nie dał nam 100% pewności, że wygramy z chorobą i każdy przedstawiał schemat stosowany w Polsce jako jedyny z możliwych. Przed Mateuszem długa rehabilitacja oraz ciągłe wyjazdy na konsultacje, kontrole i badania.

66 222 zł z 100 000 zł
66%
Daniel Maciela, Kraków

Leczenie spowodowało spustoszenie w organizmie Daniela.

Mam na imię Daniel, mam 32 lata. Terapia protonowa i chemioterapia dały świetne efekty, obecnie guz jest nieaktywny i nie rośnie! Nadal systematycznie wykonuję badania rezonansu magnetycznego twarzoczaszki i kontroluję stan zdrowia w COOK Instytut im. Marii Skłodowskiej-Curie na ul. Garncarskiej. Od zakończenia leczenia zdążyłem pozbyć się wszystkich swoich zębów, a raczej tego co z nich zostało po naświetlaniach. Mam dwie ruchome protezy, nauczyłem się już w nich funkcjonować, choć przy utrzymującym się szczękościsku nie jest łatwo. Moim zmartwieniem jest słaba kondycja kości, zwłaszcza stawu biodrowego i barku oraz silna osteoporoza na poziomie -3,5, zwłaszcza kręgosłupa lędźwiowego. To efekt zażywania dużych dawek leków sterydowych podczas leczenia. Korzystam z zabiegów rehabilitacyjnych, podawane są mi zastrzyki w biodro w celu odbudowy kości. Wszystko jednak zmierza w kierunku operacji stawu biodrowego i wstawieniu endoprotezy. To będzie dopiero możliwe, jak poprawi się stan kości, dlatego jestem pacjentem poradni, która zajmuje się leczeniem osteoporozy. Mam 32 lata i nie chcę dodatkowych ograniczeń! Chcę móc korzystać z życia w pełni! Przeszedłem terapię protonową. Po długich miesiącach oczekiwań wyjazd na leczenie doszedł do skutku. Mojego leczenia podjął się Specjalistyczny Ośrodek w Pradze Proton Therapy Center Czech s.r.o. Zostałem poddany protonoterapii oraz chemioterapii. Leczenie trwało 7 tygodni i co najważniejsze przyniosło efekty. W badaniach kontrolnych rezonansu widać, że guz się zmniejszył i jest nieaktywny. Ciągle jednak jestem pod stałą kontrolą lekarzy, systematycznie wykonuję badania MRI. Dzięki wpłatom mogłem zrefundować koszty pobytu, dojazdu, konsultacji. Choroba i leczenie spowodowały ogromne spustoszenie w moim organizmie, mam obecnie problemy logopedyczne, szczękościsk, suchośćw ustach, trudności z przełykaniem, często bolą mnie kości. Nadal utrzymuje się porażenie nerwu wzrokowego. Kolejnym problemem są zęby, po leczeniu większość nadaje się jedynie do usunięcia, pozostałe do leczenia. Chciałem podziękować mojej rodzinie, przyjaciołom, lekarzom i wszystkim dobrym ludziom, od których otrzymałem wsparcie i pomoc. Dzięki Wam mam siłę do dalszej walki z codziennym zmaganiem się z chorobą. Mam nadzieję, że już wkrótce wrócę do zdrowia, pełnej formy i dawnego życia! A tak to się zaczęło... Koszmar zaczął się w listopadzie 2013 r., gdy doszło u mnie do obustronnego porażenia szóstego nerwu wzrokowego. Po konsultacjach okulistycznych zadecydowano o konieczności operacji. Jednak po niedługim czasie doszły jeszcze silne bóle głowy. Trafiłem na oddział neurologiczny, gdzie po badaniach stwierdzono przewlekłe zapalenie zatok klinowych. Wypis - antybiotyk - kontrola laryngologiczna... I tak na kontrolach zeszło niemal do marca 2014 r., a ból głowy stawał się już nie do zniesienia. Zostałem przyjęty do kolejnego szpitala i tam przeprowadzono zabieg endoskopowy zatoki klinowej. Ból głowy ustąpił. Pojawiałem się średnio co 2 tygodnie na kontrolach. Wspominając lekarzom, że czuję, iż nadal coś "zapycha" mi zatoki, usłyszałem tylko, że muszę dokładniej płukać nos...Chciałbym dodać, że podczas operacji nie pobrano mi wycinków do zbadania. I znów mijały tygodnie… Końcem czerwca ból głowy był już tak silny, że przestawałem normalnie funkcjonować. Nie przesypiałem nocy, byłem ciągle rozdrażniony, nie mogłem brać udziału w codziennym życiu rodzinnym. Wspólnie z żoną postanowiliśmy skonsultować się z innym lekarzem, bo czułem się lekceważony i „zbywany”. Trafiliśmy wreszcie na profesora - lekarza z prawdziwego zdarzenia, który natychmiast przyjął nas do 5 Wojskowego Szpitala Klinicznego w Krakowie. Tam lekarze przeprowadzili kolejną operację zatok oraz pobrali mi wycinki. Badanie histopatologiczne wykazało, że to złośliwy rak nosogardła. Po konsultacji neurochirurgicznej okazało się, że nie kwalifikuję się do radykalnego leczenia chirurgicznego ze względu na dużą powierzchnię, jaką guz już zajmował oraz na jego lokalizację. Zostałem skierowany na dalsze leczenie do Centrum Onkologii do Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie Oddział w Krakowie. Po kolejnych badaniach okazało się że naciek obejmuje podstawę czaszki, wchodzi w obręb mózgoczaszki i schodzi do nosogardła, niszczy struktury kostne podstawy czaszki i jest w stadium rozsiewu do węzłów chłonnych szyjnych. Jestem już po 4 seriach chemioterapii DCF, które co najważniejsze przyniosły efekty! Guz zmniejszył się o 1/3, ale nadal jest w takim miejscu (na skrzyżowaniu nerwów odpowiadających za widzenie), że nie jest możliwe zastosowanie radioterapii, ponieważ naświetlanie pozbawiłoby mnie wzroku. Gdy myślałem że już wszystko stracone, pojawiła się nadzieja - Specjalistyczna Klinika w Niemczech i leczenie metodą protonoterapii. Obecnie w Klinice Onkologii lekarze dokładają wszelkich starań, abym miał szanse podjęcia leczenia w tamtejszej klinice. To ogromna nadzieja! Leczenie mnie tą metodą nie spowoduje utraty wzroku i co najważniejsze jest szansą na całkowite wyzdrowienie!!! Niestety taki wyjazd i leczenie jest niesamowicie kosztowne, a w obecnej chwili jedynym źródłem dochodu naszej rodziny jest zasiłek rehabilitacyjny, który otrzymuję, a który nie wystarcza nawet na pokrycie kosztów związanych z obecnym leczeniem. Ten kosztowny wyjazd jest moją jedyną i niestety ostatnią nadzieją na powrót do zdrowia, dlatego z całego serca proszę o pomoc ludzi dobrej woli, by dali mi szanse móc dalej cieszyć się tym niedocenianym, lecz jakże cudownym Jedynym Życiem!

32 026 zł z 50 000 zł
64%
Andrzej Kijek, Włocławek

Andrzej to były piłkarz. Walczy z nowotworem jamy ustnej.

Nazywam się Andrzej Kijek, mam 49 lat, jestem rencistą mieszkającym we Włocławku. Kiedyś czynnie uprawiałem sport - piłkę nożną, grałem w KS Włocławia. Doznana kontuzja kolana na stałe spowodowała stopień niepełnosprawności. W sierpniu 2014 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy jamy ustnej. Przeprowadzono operację tracheotomii czasowej, częściowo usunięto żuchwę i część języka oraz dno jamy ustnej. Walka z chorobą i rehabilitacja wraz z odtworzeniem wyciętych części twarzy będą trwały długo, gdyż obecnie w 2018 r. mijają 4 lata wielokrotnych wizyt u lekarzy, badań diagnostycznych i codziennej walki z rakiem, zarówno farmakologicznej, ale też i psychicznej. Mam jednak, o co walczyć, bo mam dla kogo żyć: dla syna Daniela i dla żony Agnieszki. Nasza sytuacja rodzinna niestety nie pozwala mi na udźwignięcie kosztów leczenia, dlatego jakiekolwiek, nawet skromne wsparcie będzie dużą pomocą, a bez dotychczasowego wsparcia Waszego i Fundacji nie dalibyśmy z rodziną rady. Dziękuję z góry wszystkim Darczyńcom za to co dla mnie już zrobiliście oraz za to że, jako ludzie tak wielkiego serca, na tym nie poprzestaniecie.

54 499 zł z 150 000 zł
36%
Iwona Staśkiewicz, Maków Podhalański

Mimo walki z glejakiem cieszy się każdym dniem

Sama o sobie: Nazywam się Iwona Anna Staśkiewicz. Na guza mózgu choruję od 2012 roku. Początki były bardzo trudne, gdyż glejak to z jednej strony wyjątkowo poukładany, a z drugiej nieprzewidywalny, nieproszony gość. Mimo że milczy, to on narzuca schemat dnia. Po pierwszej operacji myślałam, że pozbyłam się go raz na zawsze, tymczasem wkrótce pokazał, że nie tylko nie zamierza się wyprowadzić z mojej głowy, ale to on chciałby rządzić!Dlatego po kolejnym zabiegu postanowiłam zmienić taktykę i zaprzyjaźnić się z moim glejakiem. Skoro nie chce się wyprowadzić, staram się stworzyć mu warunki, w których będzie grzecznie spał jeszcze przez kolejne lata... a ja dzięki Waszemu wsparciu zdecydowałam się na odważne metody leczenia, które tak właśnie wpływają na astrocytoma fibrillare. Cieszę się każdym dniem, każdą chwilą, którą mogę spędzać z moimi Skarbami – córkami, Anią i Kalinką. Staram się "normalnie" żyć. Po każdej operacji szybko wracałam do pracy w Domu Kultury, oprócz stałych obowiązków staram się pomagać innym z mojej "rakowej Rodziny". Krótka historia leczenia: Pierwszą operację miałam w styczniu 2013. Początki były trudne - zaburzona pamięć i problemy z wysławianiem się, ale kilka miesięcy wystarczyło, by zaakceptować nowe "Ja", wrócić do pracy i do normalnego życia. Wolałam nie czytać i nie słuchać, jakie mam rokowania - bo kolejne informacje wywoływały we mnie tylko wielki strach. Badania kontrolne w 2015 roku zaalarmowały, że jest nawrót. Profesor Koziarski, który mnie operował w Warszawie na Szaserów rozłożył ręce, twierdząc, że już więcej nie może mi pomóc. Starałam się o terapię protonową w Pradze, ale rozmiar guza był już za duży, więc ostatecznie przestaliśmy zbierać pieniądze na protonoterapię, bo przestałam się na nią kwalifikować. Przez blisko rok leczyłam się w Berlinie, jeździłam do prof Vogel'a - ale to też nie zahamowało przyrostu. Byłam na kilkunastu konsultacjach u neurochirurgów, między innymi w Krakowie, Katowicach, Gliwicach i Lublinie, ale nikt nie chciał się podjąć operacji. Każdy rozkładał ręce. Dzięki wsparciu przyjaciół udało mi się dotrwać do kolejnej operacji (marzec 2016 r.), którą zdecydował się przeprowadzić dr Marek Zdeb i Ryszard Adam Czepko (młody, zdolny neurochirurg). Operowano mnie "na żywca", dzięki czemu nie straciłam mowy. Po raz kolejny udało się usunąć całość. Gdy oglądałam na żywo tę astrocytome fibrillare wielkości wątroby kury, pociętej na cienkie paseczki, polanej wrzątkiem i poukładanej na talerzyku nie mogłam uwierzyć, że to mięsko wycięte z mojego mózgu. Gdy na konsylium po operacji powiedziano mi, że powinnam mieć radioterapię, ale muszę być świadoma konsekwencji, gdyż nerw mowy po naświetlaniu w pełni może się nie zregenerować i nie będę już "normalnie" mówić - zrezygnowałam. Jedyne nasze źródło utrzymania to moja praca w roli gaduły - prowadzę Dom Kultury przy Miejskiej Bibliotece Publicznej w Makowie Podhalańskim. Po raz drugi uprzedzono mnie, że ten nieproszony gość wcześniej czy później wróci... ale dzięki Waszemu wsparciu przez cały czas mogę normalnie funkcjonować. Uparłam się, że na zawsze uśpię i pokonam raka. Niestety w grudniu 2019 usłyszałam kolejny wyrok. Nawrót nieoperacyjny. Szpital św. Rafała już się nie podjął przeprowadzenia operacji. Po raz kolejny usłyszałam, że mam miesiąc, może dwa. Przez pierwsze cztery tygodnie zupełnie to do mnie nie docierało. Jednak w pewnym momencie, jak zaczęłam to sobie uświadamiać, poczułam jak zapiera mi dech. Setki pytań: To ile mi zostało? Cztery tygodnie? Trzy? I co dalej? Mam się tak po prostu położyć i czekać na śmierć? Wybiegłam z domu i płakałam tak gorzko, jak w 2012 roku w karetce po tym, jak po raz pierwszy usłyszałam taki wyrok w Krakowie na Botanicznej. Zakończyło się to omdleniem, obudziłam się w szpitalu z ciśnieniem ponad 180, które dla niskociśnieniowca jak ja było wyjątkowo podwyższone. Wypisano mnie chwilę później. Wróciłam w tym stanie nie wiedząc do końca co mam dalej począć. Nie byłam w stanie jeść, pić, spać, normalnie rozmawiać przez kolejne sześć dni. Wszystko zmieniło się 20 stycznia 2020, gdy zadzwonił do mnie kolega z poruszeniem mówiąc o chorej też na glejaka Amelci. Mojej maleńkiej sąsiadce, na którą niemal wydano już wyrok. Tak mnie to poruszyło, że poszłam do naszego kościoła na nabożeństwo do Św. Rity. Podczas tej mszy poczułam niebywałą ulgę i wróciła do mnie chęć i siła do dalszej walki z chorobą. Kolejnego dnia dostałam po swym wcześniejszym rozpaczliwym wpisie na FB kontakt do dr Furtaka w Bydgoszczy. Przyjął mnie od razu. Operacja podobnie jak ta druga była przeprowadzona bez narkozy, tylko z miejscowym znieczuleniem. Po raz trzeci udało się, choć niestety tym razem nie usunięto wszystkiego, a do tego glejak uzłośliwił się do III stopnia. Zanim poddałam się radioterapii i chemioterapii zapanował Covid, co zahamowało już wtedy sporo działań. Codziennie dojeżdżaliśmy na naświetlanie do Prokocimia w Krakowie, chemię dostawałam do domu. Pokonaliśmy wtedy ponad 4000 km. Cały czas jestem w trakcie chemioterapii. Znoszę ją naprawdę dobrze. Początek był ciężki, ale uparłam się, że i tym razem wygram. Stosując się do wszystkich wskazówek prowadzącej mnie onkolog dr Zygulskiej, dobrze znoszę kolejne dawki. Najwspanialszą informacją był ostatnio przeprowadzony rezonans. Gdy dr Furtak zadzwonił do mnie z budującą informacją, że nie ma po guzie śladu, że chemia i naświetlanie dobrze zadziałały, nie mogłam powstrzymać łez radości. To, że ostatni MR pokazał, że nie ma już nawet milimetra guza oznaczało w moich oczach cud. Choroba nauczyła mnie pokory i wiary. Wiary, która czyni cuda. Niestety, ani moja rodzina, ani ja nie uniesiemy sami dalszych kosztów leczenia, dlatego proszę Was o wsparcie. Moja Mama: Iwona Staśkiewicz - wiele osób zna to nazwisko. Ludzie widzą w niej szefową, pracownicę, prowadzącą koncerty, pikniki, festiwale. Jest dla nich kimś mniej lub bardziej znanym. Potrafi nawiązać kontakt ze staruszkami, dziećmi, osobami w podobnym do niej wieku, a nawet ze zwierzętami. Jednym słowem ze wszystkimi. Myślą o niej "silna, uparta osoba, zawsze postawi na swoim", a także "sympatyczna, pogodna kobieta" czy też " wielka gaduła ". Ale dla mnie jest przede wszystkim mamą. Mamą i nie tylko, bo również przyjaciółką, doradczynią i kimś najważniejszym. W niej mam największe oparcie. Jest dla mnie tym, dzięki czemu mam rano ochotę wstać z łóżka, przyjść ze szkoły i wiele innych rzeczy. To jej zawdzięczam to, jaka teraz jestem. Mama nauczyła mnie wszystkiego, pokazała, że dobro popłaca, pomoc innym czyni nas lepszymi, a ciężka praca zostanie doceniona. Jednak ostatnio role zaczynają się odwracać. Ja uczę mamę, że należy myśleć pozytywnie i nigdy się nie poddawać, że wszędzie można znaleźć jakąś dobrą stronę. Często z siostrą jesteśmy na nią złe, ponieważ "gada głupoty", czyli sugestie, że niedługo może nas opuścić. Ja jednak zawsze staram się to ignorować, choć czasem i mnie nachodzą ponure myśli. Ale wiem, że dla niej muszę być silna i wspierać ją jak najmocniej, ponieważ jest ona jedyną osobą, za którą mogłabym poświęcić nawet własne życie. Mama wiele razy pomagała innym nie licząc, ani nie otrzymując nic w zamian. Kiedy jej zdrowie się pogorszyło, wiele z nich ofiarowało swoją pomoc. Więc ma rację, pomoc innym niesie ze sobą obustronne dobro. Cała mama – oddana innym. Wiele osób ją podziwia. Dla mnie nie ma lepszego człowieka od niej. Kocham ją najbardziej na świecie i wiem, że nie potrafiłabym żyć bez jej miłości, pomocy i dobra. Marzę, by być w przyszłości taka, jak ona. Kalinka Staśkiewicz (18 lat)

107 006 zł z 150 000 zł
71%
Edward Zabłocki, Szczecin

Przeszedł przeszczep szpiku, ale wciąż potrzebuje drogich leków.

Mam na imię Edek i pochodzę z małej miejscowości koło Koszalina.Mieszkam i pracuje w Szczecinie. Mam wspaniałą rodzinę u swego boku - ukochaną żonę oraz nastoletniego syna, którzy wspierają mnie w trudnych chwilach. 3 grudnia 2013 mój świat runął w gruzach, lekarze postawili diagnozę - OSTRA BIAŁACZKA SZPIKOWA i wszystko przestawiło się o 180 stopni. Jeszcze przed diagnozą każdy mój dzień wypełniony był aktywnością i planami na spełnianie marzeń. Moje marzenia się przewartościowały i zrozumiałem, jak ulotne jest życie. Mam dwóch braci, niestety żaden z nich nie może być dla mnie dawcą. Moim największym marzeniem było znalezienie swojego brata bliźniaka, który da mi szansę na drugie życie, bym mógł znów podróżować, fotografować, abym mógł z dumą patrzeć jak rozwija się i rośnie mój syn, bym mógł zagrać z nim w piłkę, nauczyć jazdy na rowerze, a kiedyś rozpieszczać wnuki. W dzisiejszych czasach rarytasem jest wygrana w LOTTO, a ja tylko marzyłem, aby znalazł się ktoś, kto mógłby podarować mi cząstkę siebie. Gdy w czerwcu kilka dni przed własnym ślubem zadzwonił telefon, usłyszałem nieznany głos w słuchawce - znaleźliśmy dla pana dawcę - to był najwspanialszy prezent, jaki mogłem kiedykolwiek dostać od życia. To była radość, euforia, której nie da się opisać. Tuż po ślubie pojechaliśmy na dodatkowe badania, na których okazało się, iż zgodność jest 100%. W lipcu trafiłem do szpitala w Poznaniu, gdzie przygotowywali mnie do przeszczepu. Chemia przed samym przeszczepem była najgorszą chemią, jaką miałem, musiała zniszczyć wszystkie komórki - te chore, i zdrowe. Chwila grozy nastąpiła, kiedy 4 sierpnia, w dzień kiedy miał się odbyć przeszczep, przyszedł lekarz i powiedział, że z przyczyn niezależnych od nas musimy przełożyć termin. Pojawiło się rozczarowanie, smutek, lęk - co dalej? Ale wiedziałem, że nie mogę się poddać i muszę być silny dla mojej rodziny. 8 sierpnia dostałem nowe Życie - to moje drugie narodziny. Było ciężko, były chwile zwątpienia, że nie dam rady. Jestem już po przeszczepie 5 miesięcy, dochodzę powoli do siebie. Jestem pod stałą opieką lekarzy, po kilka razy w miesiącu jeżdżę na kontrole do Poznania, muszę przyjmować bardzo drogie leki, w międzyczasie przeszedłem 2 razy zapalenie płuc, które było dla mnie bardzo groźne. Niestety lekarze na dzień dzisiejszy nie wiedzą, kiedy i czy w ogóle będę mógł wrócić do pracy. Leczenie oraz wyjazdy na kontrole do Poznania są bardzo kosztowne, dlatego bardzo proszę o pomoc. Za wszelkie nawet najdrobniejsze wsparcie materialne z Waszej strony z całego serca DZIĘKUJĘ!

5 318 zł z 7 000 zł
75%
Danuta Strzębicka, Góra Kalwaria

Pomóż Danucie w walce z chorobą! Rak to podstępna bestia...

Cześć! Mam na imię Danuta, mam 45 lata, samotnie wychowuję trójkę wspaniałych dzieci i oczekuję z niecierpliwością na pierwszego wnuka. Rak zaatakował mnie podstępnie jesienią 2013 roku, kiedy podczas wizyty kontrolnej wykryto u mnie guza piersi. Lekarz szybko zdecydował o mastektomii i rozpoczęciu cyklu chemioterapii. Mój organizm nie najlepiej znosił chemię, pojawiły się problemy z układem krążenia, wypadły mi włosy. Powoli traciłam siłę i nadzieję, a wszystkiemu towarzyszył strach: o siebie, o dom, o dzieci, o to, jak sobie beze mnie poradzą. Po chemioterapii czekała mnie intensywna rehabilitacja, dzięki której poczułam się lepiej i zyskałam nowe siły do walki. Moja sytuacja materialna jest dość krucha. Dojazdy na wizyty kontrolne do Warszawy, bez samochodu, stanowią wyzwanie i uzależnienie od innych osób. Przede mną bardzo ważny krok - odbudowa piersi. Jestem dumna z siebie, ze swojej determinacji. Ale nadal potrzebuję Państwa pomocy, aby powrócić do pełnej sprawności. Zwracam się z prośbą o wsparcie finansowe, które pozwoli mi na powrót do zdrowia i pracy. Za każdą nawet najmniejszą pomoc z góry serdecznie dziękuję.

14 803 zł z 18 000 zł
82%
Małgorzata Jakimowicz-Paluszyńska, Poznań

Walczy o swoje zdrowie i życie dla męża i 2 dzieci

Osiem lat temu byłam w bardzo ważnym momencie mojego życia - spodziewałam się dziecka, wyczekiwanego i upragnionego. Robiłam wiele badań, dbałam o siebie, wszystko z myślą o dziecku. Byłam przeświadczona, że ciąża w sposób naturalny chroni moje zdrowie, więc nie robiłam badań, które nie wiązały się z ciążą, a którym poddawałam się regularnie wcześniej. Jak chyba każda kobieta w tym okresie, myślałam tylko o tym, że rozwija się we mnie nowe, wspaniałe życie, a nie groźna, śmiertelna choroba… Kiedy moja córeczka miała niespełna półtora roku i jeszcze karmiłam ją piersią, wykryłam u siebie guz. USG, biopsja i wynik – rak. Szok, przerażenie, rozpacz. Następnie operacja – mastektomia z węzłami chłonnymi, pół roku ciężkiej chemioterapii i nadzieja, że najgorsze mam już za sobą. Po roku - ból w klatce piersiowej. Wizyty u kolejnych lekarzy, którzy bagatelizują moje obawy. W końcu badanie tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego i wynik – przerzuty do kości – zmiany w mostku i kręgosłupie. Kolejne badania, radioterapia i zmiana leczenia farmakologicznego na drogie, nierefundowane leki. Mijają kolejne tygodnie, a ból w klatce piersiowej i w kręgosłupie utrzymuje się, więc robię badanie PET. Okazuje się, że naświetlania nie zatrzymały zmian rozrostowych, poza tym pojawiła się kolejna zmiana w nodze. Dalsze konsultacje w różnych ośrodkach onkologicznych, również za granicą. Ponownie naświetlania i zmiana leków. Tak mija kolejny rok walki z chorobą, po czym sytuacja stabilizuje się. Aktualnie jestem w trakcie leczenia farmakologicznego, niestety doszło do kolejnej progresji choroby. Trzecia z kolei radioterapia i scenariusz powtarza się, brak efektu zatrzymania choroby. W tej sytuacji, chcąc skutecznie walczyć z chorobą, muszę zdecydować się na nadzwyczaj kosztowną, sięgająca kilkunastu tysięcy miesięcznie terapię lekiem najnowszej generacji. To koszt olbrzymi, bez środków finansowych zbieranych za pośrednictwem fundacji leczenie będzie dla mnie niedostępne. Walczę o swoje zdrowie i życie dla swoich najbliższych, męża, dzieci: 8-letniej córeczki i 18-letniego syna. To jest dla mnie najważniejsze, ale bardzo potrzebuję w tej walce sojuszników. Bez Waszego wsparcia nie będzie to możliwe. Wszystkim tym, którzy chcieliby mi pomóc, jestem bardzo wdzięczna i serdecznie dziękuję.

102 243 zł z 250 000 zł
40%
Małgorzata Roś, Ropczyce

Na tę chwilę wstrzymuję zbiórkę. Dziękuję wszystkim darczyńcom!

Witajcie, na początek powiem kilka słów o sobie. Nazywam się Gosia, mam 31 lat i razem z dwójką fantastycznych dzieci, jedenastoletnią Julią i siedmioletnim Sewerynem, mieszkam na Podkarpaciu. Oboje są dla mnie pociechą, dzięki nim mam siłę, by za wszelką cenę walczyć o swoje życie i zdrowie. O chorobie dowiedziałam się nagle, przyszła bez ostrzeżeń. Któregoś dnia na początku zeszłego roku poczułam się tak źle, że z ulicy zabrano mnie do szpitala. Lekarze mówili mi potem, że z trudem zostałam odratowana. Badanie histopatologiczne wycinków pobranych podczas zabiegu chirurgicznego pokazało, że to chłoniak pierwotny śródpiersia z dużych komórek B (PMBL). Guz był olbrzymi, sięgał od tarczycy do połowy śródpiersia, naciekał na narządy wewnętrzne. To był szok. Na szczęście leczenie rozpoczęło się szybko. W Rzeszowie poddano mnie sześciu cyklom chemioterapii i skierowano na komisję przeszczepową do Krakowa. Dodatkowe badania pokazały, że przeszczep nie jest konieczny. Po jeszcze dwóch cyklach chemii i dwudziestu naświetlaniach stwierdzono całkowitą remisję nowotworu. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo, nie zdążyłam nawet odzyskać sił po terapii. Na początku lutego badania kontrolne wykazały, że nastąpiła wznowa, guz zaczął rosnąć. Zmiany mam teraz przy mostku, aorcie, płucach. Konsylium w Krakowie zakwalifikowało mnie do nowatorskiej terapii komórkami macierzystymi. Z nadzieją czekam na efekty leczenia. Jednak u mnie nie może być spokojnie. Po badaniach kontrolnych TK 9-12-2016 wyszło powiększenie tkankowe przy aorcie z 10 na 15 mm, a PET dnia 19-01-2017 wykazał aktywność metaboliczną w tylnej części gardła. 23-02-2017 dowiedziałam się, że mam guza nosowej części gardła. Pobrali mi wycinek do badań histopatologicznych, muszę czekać trzy tygodnie na wynik. Z tego co dopytywałam jedyne leczenie tego to chemioterapia. JEDNI MAJA SZCZĘŚCIE W MIŁOŚCI, DRUDZY W PIENIĄDZACH, A JA MAM SZCZĘŚCIE W NIESZCZĘŚCIU... Jestem już po autologicznej transplantacji komórek macierzystych szpiku. Tak mi się wydaje, że wracam do zdrowia mimo ciągłych infekcji. Teraz czekają mnie badania kontrolne w grudniu, ale boję się, że znowu usłyszę "nawrót". Teraz moje życie wygląda tak, że jestem w ciągłym strachu, żebym od nowa nie miała chemii, radioterapii, przeszczepu. Pragnę wrócić do normalności, chciałabym żyć jak dawniej, bo jak na razie wygląda to jak wegetacja. Niestety choroba nie jest moim jedynym zmartwieniem. Diagnoza zbiegła się w czasie z rozpadem mojego małżeństwa, jestem już po czteroletniej tułaczce po sądach, ale mam już rozwód. Mąż przebywa za granicą, na jego regularną pomoc nie mogę liczyć w żadnej formie. Moi rodzice robią, co mogą, żeby mnie wesprzeć, nie zaradzą jednak wszystkiemu. Na skutek choroby jestem niezdolna do pracy, co potwierdziło jeszcze w zeszłym roku stosowne orzeczenie lekarskie. Na rentę z ZUSu nie mogę liczyć, ponieważ jak precyzyjnie mi wyliczono, brakuje 5 miesięcy i 7 dni okresu składkowego. Jestem w kropce. Nikt mnie nie zatrudni, nawet gdybym zdołała pracować i dopracować te brakujące miesiące, na pomoc instytucji nie mogę liczyć. Z tych wszystkich powodów zdecydowałam się prosić Was o pomoc. Jak doskonale wiecie, leczenie nie tylko pochłania mnóstwo sił i czasu, lecz także dużo kosztuje. Bardzo liczę na Waszą pomoc, każda wpłata będzie bezcenna, za każdą z góry gorąco dziękuję. Jedno już w tej chwili mogę Wam obiecać, nie poddam się, będę walczyć aż wyzdrowieję, a Wasze wsparcie i okazane serce dodadzą mi sił do tej walki. Gosia

4 378 zł z 10 000 zł
43%